Daymare Town; recenzja na Jawnych Snach


Dziwnie i coraz zdziwniej, czyli jak wydostać się ze złego snu.

Słowo „daymare” z tytułu gry jest neologizmem, nie znajdziemy go w żadnym angielskim słowniku. Najbliższym skojarzeniem jest sugestia złego snu na jawie, coś jak gdyby odpowiedź na słowo „nightmare”, tłumaczonego jako mara nocna – „daymare” może zatem oznaczać marę dzienną.

Trylogia „Daymare Town” wyszła spod ręki Mateusza Skutnika, polskiego twórcy komiksowego (m.in. „Rewolucje”) oraz growego (Pastel Stories). Widać w niej charakterystyczny styl Mateusza, tu w wersji czarno-białej, lub też dokładniej czarno-beżowej, i właśnie ten styl w dużej części buduje dziwaczny nastrój, który jest chyba najsilniejszą stroną „Daymare Town”.

Gdyby poddać trzy części „Daymare Town” typowej dla branży gier wideo analizie, trzeba by napisać, że każda z nich jest zrobioną we Flashu klasyczną przygodówką z gatunku point’n’click, charakteryzującą się brakiem na ekranie głównego bohatera. To co widzi gracz jest odpowiednikiem tego, co widzi anonimowy protagonista gry – podobnie jak kiedyś dawno temu w „Tajemnicy Statuetki”, od której swoją karierę rozpoczynał Adrian Chmielarz. Celem każdej z gier jest wydostanie się z tytułowego miasta, co kwalifikuje je jako tzw. „escape games”.

Flaszowa gierka, gatunek point’n’click, widok z oczu bohatera, ucieczka – teoretycznie wszystko już wiemy. Taki opis jednak dałby czytającym ten tekst niepełną informację, podobnie jak powiedzenie, że Terry Pratchett pisze humorystyczne fantasy – niby to prawda, ale coś w takim ujęciu rzeczy umyka. W przypadku „Daymare Town” tym czymś jest niesamowity klimat.

Zakręcony, dziwaczny, surrealistyczny – można użyć różnych słów by opisać nastrój miejsca w którym toczy się akcja gry, ale tak naprawdę sprowadza się to do tego, że jest ono jakby wyjęte ze snu. I jak to we śnie, prawa fizyki oraz logika wydarzeń potrafią niekiedy zawodzić – odwiedzając budynek w dzień możemy za oknami zobaczyć noc, w środku małego pomieszczenia może znajdować się cały pałac, do obrazu można wejść, a napotkane postaci zachowują się ciut dziwacznie. Kapitalnie udało się Mateuszowi oddać w grze wrażenie nierealności, jakie pamiętamy ze snów.

Wizualnie gry z cyklu „Daymare Town” są monochromatyczne i oszczędne, ale bardzo stylowe. Tytułowe miasto (lub miasta – w sumie nie wiadomo czy jest jedno zmienne, czy może kilka różnych) ma w sobie coś z polskich małych miejscowości i starszych dzielnic, te charakterystyczne krzywe kamienice, poobtłukiwane mury i obowiązkowy skwerek z nieczynną fontanną. Zamieszkujące je stworzenia przypominają bohaterów książek Tove Jansson i Macieja Wojtyszko, gdyby skrzyżować ich ze sobą i na dwa pokolenia wysłać by żyli w bałuckich kamienicach / śląskich familokach / na Pradze (* niepotrzebne skreślić). Oprawa audio jest minimalistyczna, składa się na nią ambientowy soundtrack, rzadkie odgłosy i okazjonalny tupot nóg oddalającego się mieszkańca tego dziwnego miejsca.

Zdaję sobie sprawę, że trzy części „Daymare Town” to nie są gry dla każdego: ich surrealistyczna logika i specyficzny styl mogą odrzucić niektórych graczy. Warto jednak zwrócić na nie uwagę, bo na tle większości flaszowych produkcji wyróżniają się one pomysłem i klimatem.

Bartłomiej Nagórski