Rewolucje w Kosmosie; recenzja na independent.pl


Można było się spodziewać, że prędzej czy później bohaterowie „Rewolucji” zaczną myśleć o wyprawach w kosmos. Ten moment właśnie nadszedł.

Tak. To musiało się stać. Mateusz Skutnik, by dopełnić obrazu dziejących się cywilizacyjnych rewolucji, nie mógł uciec od tematyki kosmicznej. No bo czy jest coś piękniejszego niż spełnienie marzeń, by spojrzeć na nasz glob z przestrzeni kosmicznej? Marzenie to przeplata się przez sześć nowelek tworzących najnowszy tom „rewolucyjnego” cyklu. W jednej z nich „lunatyk po wsiach chodzi i ogląda kapliczki”. W innej widzimy naukowca, który nie kończy dnia bez trzech czwartych pomarańczy, szklanki mleka koziego z miodem i prasówki gazet z dnia poprzedniego. W kolejnej próbującego uruchomić swoją machinę – jedną z setek ustawionych w hali – szaleńca, który gotów jest poświecić zdrowe zmysły, by tylko jego urządzenie oderwało się od powierzchni Ziemi. Wreszcie twórcow najnowszego prototypu rakiety, którym do pełni szczęścia brakuje jeszcze tylko odpowiedniej mieszanki paliwowej, pozwalającej wynieść wynalazek na orbitę. Dostajemy zestaw szaleńców, wariatów, ogarniętych chęcią sukcesu… A może po prostu marzycieli?

„Rewolucje w kosmosie” to znów autorski album Mateusza Skutnika. W poprzednich dwóch tomach – „Na morzu” oraz „We mgle” – wykorzystywał scenariusze Jerzego Szyłaka (w najnowszym tomie tylko w jednym epizodzie wspiera go Szymon Holcman). Skutnik chwalił sobie tę współpracę. Mówił, że dzięki temu nie mógł szukać uproszczeń tłumacząc że czegoś nie potrafi namalować. Nie czując oddechu scenarzysty, uproszczeń zaczął szukać, na pierwszy plan wysuwając swe charakterystyczne postaci. I trochę brakuje mi większej liczby teł czy detali we wnętrzach. Choć z drugiej trony Skutnik kupuje mnie kolorystyką i plenerami – jak otwierającą album planszą z dachami miasta, wiejskimi pejzażami ze wspomnianymi już kapliczkami czy też finalną sceną, gdzie nad miastem (Paryż?) rozgrywa się „jakiś fenomen kosmiczny”.

Podobnie jak w ostatnich tomach tak i tym razem przy lekturze „Rewolucji” można bawić się w wyłapywanie smaczków. „Rewolucje na morzu” były wariacją na temat Titanica i „Ptaków” Hitchcocka. „Rewolucje we mgle” z kolei były zabawą wizjami szalonego hipnotyzera z cyrku braci Fellini (!). Teraz uzależnieni od sześcianów bohaterowie – raz ich szukają, raz próbują je zrozumieć, uruchomić – jeśli im się nie uda, są skazani na porażkę, która w ich przypadku oznacza zapomnienie zamiast sławy. Same sześciany to już gadżet chętnie wykorzystywany w kreacjach science fiction. Z innych inspiracji wymienić można jeszcze hellboyowe żaby oraz postać… Marii Skłodowskiej. Zastanawia mnie też, czy autor w latach 80. czytał radziecką propagandówkę „Jak to było? Rok 1917”. Jeśli tak, to scena z synem pytającym ojca, czy „ludzie polecą kiedyś do gwiazd” też nie jest przypadkiem…

Cieszy mnie, że Mateusz Skutnik na dobre wrócił do świata wynalazców i co roku serwuje czytelnikom nowy album z „Rewolucjami” w tytule. Cieszy też to, że dalej ma pomysły, by cykl kontynuować. Już dziś można szykować się na kolejną wyprawę – pod śnieg… A w przypadku tego autora może to oznaczać naprawdę wszystko.

Andrzej Kłopotowski (30.12.2013)