Tetrastych, druga recenzja na Paradoksie


Swego czasu pewna irlandzka wokalistka dała się namówić na skomponowanie utworów do poszczególnych epizodów pewnego serialu dokumentalnego. W efekcie powstała płyta, za sprawą której wspomniana wkroczyła na ścieżkę solowej kariery, dorobiła się pokaźnej fortuny, własnego zamku oraz światowego rozgłosu.

Trochę podobnie rzecz się ma z Mateuszem Skutnikiem, który globalnej sławy póki co jeszcze się nie doczekał (a czego piszący te słowa szczerze mu życzy), ale też dał się wciągnąć w podobny „układ” jak rzeczona artystka. Bowiem na jednym z wiodących forów, uczęszczanych przez komiksową brać, partycypował w cotygodniowym konkursie na jednoplanszową opowiastkę. Kumulacją całorocznego trudu jest pełnowymiarowy album zatytułowany po prostu „Tetrastych”, który to wyraz zwykło się przekładać po naszemu jako „czterowiersz”. Nieprzypadkowo zresztą, bo konkursowe cugle ograniczały uczestników artystycznych szranek do zaledwie czterech kadrów.

Tym sposobem Mateusz Skutnik, choć w mocno zmodyfikowanej formule, nawiązał do tradycji ś.p. Janusza Christy, który również miał w zwyczaju  tworzyć „czterowiersze” na potrzeby „Wieczoru Wybrzeża”. Efekt finalny prezentuje się co prawda odmiennie od zwykle piętrowych, ściśle powiązanych ciągiem fabularnym opowieści mistrza z Sopotu, trudno jednak odmówić zawartym tu opowiastkom (choć niekoniecznie wszystkim) błyskotliwego humoru. Swoje cele Skutnik osiąga w różny sposób. Dominuje jednak groteska („Pożegnanie”) oraz pastisz („Zimno”). Przy czym frajdą samą w sobie jest okazja do prześledzenia ciągu skojarzeń autora – zwykle nieszablonowych i w bogactwie swej inwencji pozytywnie zaskakujących.

Recepcja poszczególnych „czterowierszy” zależy rzecz jasna od rozrywkowych preferencji potencjalnego odbiorcy albumu. Wielbiciele wisielczego humoru być może odnajdą coś dla siebie przy okazji lektury m.in. „Ognia”, „Gry cieni” czy „Chusteczki”. Nie obyło się również bez mile widzianych w tzw. wyszukanym towarzystwie zgryźliwości pod adresem chrześcijaństwa („Święty”, „Islam”). Nie jest to zatem dziełko światopoglądowo zdystansowane, choć w swojej klasie całkiem zabawne.

Plastyczny styl Skutnika cechuje przede wszystkim wrażeniowość i zamiłowanie do operowania rozmytymi akwarelami. Okrzepła w toku kilkunastu lat twórczości maniera rzeczonego prawdopodobnie nie wszystkim przypadnie do gustu. Współautor „Morfołaków” zdaje się zwykle preferować barwny monochromatyzm udanie podkreślający nastrój rozrysowywanych scen. Tak też bywa tutaj, choć gwoli ścisłości zdarzają się także plansze kolorystycznie bardziej zróżnicowane. Całość znamionuje realizacyjny pośpiech, ale też ekspresywna improwizacja charakterystyczna dla warsztatowego ćwiczenia.

Na swój sposób wiele mówiącym zabiegiem jest kompozycja na okładce dalece odbiegająca od tradycyjnie pojmowanej okładki komiksowego albumu. Miast tego wzbudza skojarzenia raczej z tomikiem haiku tudzież książeczkami dla dzieci ilustrowanymi przez przejawiających awangardyzujące ambicje plastyków. Nieprzypadkowo, bo Skutnika raczej trudno uznać za typowego wytwórcę historyjek obrazkowych. Dał temu wyraz m.in. w swoim sztandarowym cyklu „Rewolucje”. Zresztą ta na swój sposób zastanawiająca tendencja przejawia się nie tylko w jego dorobku, ale też u co najmniej kilku innych aktywnych obecnie twórców. Przy czym trudno wyzbyć się odczucia ich ucieczki od jednoznacznie kojarzącej się z komiksem estetyki. W pełni zrozumiałą tendencją jest pęd autorów ku nowym odmianom artystycznej ekspresji. Niemniej równocześnie może wytwarzać pozory odcinania się od korzeni gatunku na rzecz poszybowania ku bardziej rokującym dotacyjnie obszarom stylistycznym.

Przemysław Mazur