Rewolucje 6; recenzja na Esensji


„Rewolucje” Mateusza Skutnika to z pewnością jedna z najciekawszych serii komiksowych publikowanych obecnie w Polsce – tym bardziej jesteśmy dumni, że pierwszy to cyklu pierwotnie opublikowany był na łamach „Esensji”. Połączenie estetyki steampunku z alternatywnym spojrzeniem na kluczowe wydarzenia historii ludzkości, nutką (a nawet nutą) surrealizmu i zaskakująca formą graficzną z groteskowymi twarzami bohaterów, nadającymi wszystkim wrażenia anonimowości było z pewnością jedynym takim dziełem w polskim komiksie. Na rynku pojawił się już tom szósty opowieści, zatytułowany „Na morzu”, w którym po raz pierwszy Skutnik ma współautora scenariusza. Jest nim nie byle kto, bo sam Jerzy Szyłak, uznany popularyzator komiksu i twórca nieraz kontrowersyjnych scenariuszy.

Jak jest efekt tej współpracy? Oczywiście trudno powiedzieć, kto dokładnie za co odpowiadał, ale czytając komiks ma się wrażenie większej fabularnej spójności opowieści niż w poprzednich tomach. „Na morzu” to po prostu historia pewnego dramatycznego rejsu, losów nieźle scharakteryzowanych bohaterów, przewrotnie spuentowana. Całość, pomimo wprowadzania intrygujących elementów steampunkowych, najbliższa jest klasycznej opowieści grozy, czerpiącej bezpośrednio z Hitchcocka.

Przyznać jednak należy, że pomysł wstępny – rejsu luksusowym transatlantykiem – wyraźnie nawiązuje do „Titanika” (aż się wygląda gór lodowych po drodze). Na pokład statku wsiadają pasażerowie – naukowiec-wynalazca, filmowiec z kinematografem, milioner, pewne małżeństwo, prywatny detektyw, a także pewien tajemniczy więzień, najprawdopodobniej seryjny morderca, o którym policjanci wspominają, że „skonstruował urządzenie, za pomocą którego mordował ludzi na odległość”. W tym czasie oczywiście okrętuje się obowiązkowa orkiestra, która, jak każe tradycja, powinna grać do końca.

Skutnik dawkuje nam elementy swego uniwersum, ale są to elementy fascynujące. Pylony emanujące polem elektromagnetycznym, latające holowniki-sterowce, niektóre kadry oglądamy okiem prostej kamery. Kluczowa dla fabuły będzie jednak atmosfera zagrożenia, nie od początku oczywista, autorzy mylą tropy (np. dyskusją o szalupach), by wreszcie rozwinąć opowieść w określonym kierunku, zafundować nam hekatombę i przewrotną pointę. Pointę, którą można interpretować na różne sposoby – jako ironię losu, przypomnienie o podstawowych wartościach, krytykę dehumanizacji, bądź po prostu żart autorów. Tak czy inaczej – owa pointa znakomicie podsumowuje kolejny bardzo dobry album w cyklu.

Konrad Wągrowski



Rewolucje 6: na Morzu


Rewolucje 6: na Morzu

Scenariusz: Jerzy Szyłak | rysunki: Mateusz Skutnik

sample pages / przykładowe plansze

Important note for english speakers: Yes, you can buy this book and still read it, because we enclose an english translation, and not only that – along that translation we’ll print a never before seen watercolour picture corresponding to the album, but not featured in the album itself, so in a way you’ll be getting more than the polish reader. You’re welcome. :D

  • wydawnictwo: Timof Comics
  • cena z okładki: 69 pln
  • rok wydania: 9/2011
  • liczba stron: 88
  • format: 210X290 mm (A4)
  • oprawa: twarda
  • papier: kreda
  • druk: kolor

Po raz pierwszy w historii świata Rewolucji do głosu dochodzi profesor Jerzy Szyłak i jego wyobraźnia. Scenariusz niniejszego albumu wymyśliliśmy wspólnie, przerzucając się na gorąco pomysłami – coraz to lepszymi, przynajmniej w naszym mniemaniu. Gdy w końcu strzeliłem pomysł na zakończenie albumu – na kilka chwil zapadło głuche milczenie. Wiedzieliśmy że udało nam się wymyśleć coś dobrego. Wszystko to działo się w 2004 roku, w roku pierwszych albumowych Rewolucji wydanych w Egmoncie. Profesor Szyłak później spisał pełny scenariusz na podstawie naszych luźnych pomysłów i… scenariusz ten trafił do szuflady, czekając na lepsze czasy. Może lepsze nie jest dobrym określeniem – na czasy w których będę w stanie go odpowiednio zrealizować. Z rozmachem, na który ten scenariusz zasługiwał. Siedem lat później ten moment przyszedł. Oto on. Po drodze rozrósł się z normalnego, 46-stronicowego albumu do 84-stronicowego tomiszcza. Jest to obiektywnie patrząc dobry znak, ponieważ ten sam los był udziałem mojego najlepszego komiksu jaki kiedykolwiek stworzyłem – szorta Kinematograf. Tam też pozwoliłem sobie nie liczyć godzin ni stron. Kinematograf z kilkustronicowego założenia urósł do 17 stron i na dobre to mu wyszło. Mam nadzieję że na równie dobre wychodzi to również temu albumowi. Przeczytajcie, skomentujcie, porozmawiamy.

see also:

Recenzje:



Rewolucje 6 recenzja na komiksomanii


Titanic, reż. A. Hitchcock

“Rewolucje” Mateusza Skutnika to jedna z najciekawszych i najbardziej ambitnych serii na polskim rynku komiksowym. A najnowszy album, “Na morzu”, udowadnia, że jej autor jest w świetnej formie. To świetnie napisana i wciągająca historia – unikająca hermetyczności poprzednich tomów i inteligentnie grająca z oczekiwaniami czytelnika.

Ukazująca się od 2004 roku seria “Rewolucje” opowiada o świecie stojącym u progu rewolucji przemysłowej, przypominającym naszą rzeczywistość na przełomie wieków XIX i XX. Steampunkowe dekoracje, klimat fin-de-siecle, przedziwne wynalazki łączące w sobie maszyny parowe z tajemniczymi mocami i bardzo charakterystyczna stylistyka sprawiły, że projekt Skutnika zyskał sobie przychylność krytyków i uznany został za jeden z najoryginalniejszych tytułów współczesnego polskiego komiksu. Ale lektura “Rewolucji” nigdy nie była łatwa – artysta kolejne tomy wydawał dość rzadko, chętnie korzystał z fragmentarycznej formuły, rozrzucał tropy i powracał do nich nieoczekiwanie wymuszając na czytelniku uwagę i skupienie.

Tym razem Skutnik zaprosił do współpracy Jerzego Szyłaka – scenarzystę komiksowego i filmoznawcę z Uniwersytetu Gdańskiego – i bardzo wyraźnie widać jego wpływ na nowe “Rewolucje”. Fabuła, opowiadająca o tajemniczym rejsie, podczas którego dochodzi do coraz bardziej makabrycznych wypadków, opowiedziana jest bardzo klarownie, bohaterowie są wystarczająco charakterystyczni (wcześniej czasami trudno ich było od siebie odróżnić), a napięcie budowane jest w tradycyjnym, filmowym stylu. Tę filmowość czuć także w scenariuszowych inspiracjach Szyłaka i Skutnika, odwołujących się do “Ptaków” Alfreda Hitchcocka.

Tragiczny los bezimiennego okrętu, na pokładzie którego rozgrywa się akcja, wydaje się być przesądzony. Utwierdzają nas w tym nie tylko odwołania do tragedii Titanica (pierwszymi załogantami okrętu są muzycy orkiestry) czy Hindenburga, ale i ponury wstęp, w którym poznajemy bezwzględnego mordercę odpowiedzialnego za śmierć ponad setki osób – sekretnego pasażera okrętu. Tą postacią Skutnik i Szyłak długo będą zwodzić czytelnika i to dzięki jej obecności uda im się go zaskoczyć w końcówce.

Jednak rozwiązanie fabularnej tajemnicy, to nie jedyne, co proponują “Rewolucje”. Skutnikowi raz jeszcze udało się bowiem wyczarować niesamowity, magiczny świat, o którym czytelnik chce wiedzieć jak najwięcej. Czytając komiks jesteśmy świadkami ścierania się dwóch światów, starego i nowego porządku. Z jednej strony mamy więc szybko postępującą nowoczesność, z jej niesamowitymi wynalazkami, olbrzymim, nowoczesnym okrętem i raczkującą kinematografią, z drugiej zaś przedstawicieli bardziej tradycyjnego świata – drobnomieszczańskie rodziny na wakacjach i sławnych aktorów teatralnych pewnych, że ich sławie nigdy nie zagrozi film. Rozmawiają oni ze sobą o zmieniającej się moralności i, jak na album pisany przez filmoznawcę przystało, o potencjale kinematografii. Nie wiedzą, że prawdziwe zagrożenie przyjdzie z zupełnie innej strony, po równo uderzając we wszystkich.

Nie wiem czy “Na morzu” to nie najlepszy jak dotąd album serii. Sprawnie poprowadzony, opowiadający wciągającą historię, w inteligentny sposób wodzącą za nos czytelnika. Zapraszający do niesamowitego, szczegółowo zaplanowanego świata. I chyba dobrze by było, gdyby współpraca z Szyłakiem nie była jednorazowa.

Tomasz Pstrągowski | 16.09.2011



Rewolucje 6, recenzja na Independent


Kres świata „Rewolucji”

Do takiego wniosku można dojść po lekturze najnowszego komiksu z cyklu „Rewolucje”. Album „Na morzu” wywraca dotychczasowy obraz świata wykreowanego przez Mateusza Skutnika.

A świat ten od samego początku podporządkowany był wynalazcom – przenośnego telefonu (który tylko czasami traci jeszcze zasięg), promieni roentgenowskich, kinematografu, machinerii do zawracania czasu czy holografów. Mateusz Skutnik skutecznie utrwalał go w czterotomowym cyklu wydanych przez Egmont (w albumach „Parabola”, „Elipsa”, „Monochrom” i „Syntagma”). Zabierał czytelnika do pracowni – na strychy, do piwnic – gdzie bohaterowie dłubali sobie przy swoich odkryciach, a nawet do dalekiej Kambodży i na Biegun Północny, gdzie objawiały się niektóre z wynalazków. Wszędzie rysował swoje charakterystyczne postaci z dużymi głowami, stworzone z – wydawać by się mogło – „niedbale” stawianych na papierze kresek. Dorabiał do nich „koślawe” krajobrazy, pomalowane zimnymi barwami – fioletami, zielenią, brązami. Nieco inny był już piąty tomik – „Dwa dni” – wydany już przez oficynę Timof i cisi wspólnicy. Pozbawiony słów, klimatyczny, bardziej epicki (i w mniejszym formacie). Opowiedziany wręcz niczym krótka animacja.

Ale „Na morzu” są już prawdziwą rewolucją!

To ponadpełnometrażowy album, liczący w sumie blisko 90 stron. Napisania scenariusza podjął się tym razem nie Mateusz Skutnik, ale Jerzy Szyłak – autor kilku publikacji książkowych poświęconych komiksowi, oraz scenariuszy m.in. do Benka Dampca czy trylogii „Sz”; ze Skutnikiem współpracował już przy okazji „Alicji” – wariacji na temat książki Lewisa Carolla. Początkowo rewolucji nic nie zapowiada. Początek zresztą – utrzymany w fioletach – przypomina do złudzenia poprzednie albumy. Mamy wielki, zacumowany jeszcze w porcie statek, mamy nieco tajemniczości, gdy pod osłoną nocy trafia tu (nie, nie zdradzam zbyt wiele) wynalazca „machiny”, którą zamordował ponad sto osób na odległość.

Zaczynamy się zastanawiać cóż też może się jeszcze zdarzyć. Gdy nagle otrzymujemy zgoła odmienny obraz. Istną sielankę. Zaokrętowanie pasażerów, koniecznie przy dźwiękach kwartetu smyczkowego! Do tego morze, słońce, piękne widoczki, czasami tylko przeplatane scenkami spod pokładu, gdzie nie każdy znosi jak by chciał podróż. Ale jest to sielanka, która szybko zmienia się koszmar – świetnie zobrazowana przejściami graficznymi, np. przez okrętowy bulaj. I jest jak u Hitchcocka. Więcej nie zdradzę.

Muszę przyznać, że z ogromną przyjemnością znów sięgnąłem po „Rewolucje”. Z racji klimatu, z racji grafiki. Zresztą Skutnik rozwala mnie od czasów historii drukowanych m.in. jeszcze w magazynie AQQ, ukazującym się – jak to zabrzmi – na przełomie XX i XX wieku. Dlatego też cieszy zapowiedź kolejnych już „Rewolucji”. I dobrze, że nie jest to przyszłość widziana gdzieś daleko, „We mgle”. Choć taki właśnie tytuł ma nosić siódmy tom serii.

Mamoń



Rewolucje 6, recenzja na polterze


Mateusz Skutnik albo nie chce opuścić świata Rewolucji, albo nie pozwala mu na to chętny do współtworzenia kolejnych historii scenarzysta w osobie Jerzego Szyłaka. I jest to dobra wiadomość dla fanów.

Nowe Rewolucje szykują się do rozpoczęcia tak, jak orkiestra przed występem – starannie, długo i z wdziękiem. Zresztą jako jedni z pierwszych (tuż po pewnym tajemniczym więźniu) na pokład statku, który zabierze nas na morze, wchodzą właśnie muzykanci. Opowieść rozpoczyna się wieczorową porą na mrocznym portowym nabrzeżu, a wraz ze wschodem słońca pojawiają się pasażerowie. Komiks odtwarza wielkie emocje, jakie towarzyszyły na ogół wypływającym z portu statkom. Dzięki autorom możemy cofnąć się do czasów, kiedy podróż musiała być wydarzeniem. Sam rejs dla wielu okaże się bardziej niż zaskakujący. Wśród pasażerów znajdziemy m.in. wynalazcę, aktorów teatralnych, detektywa i filmowca. Znając trochę świat Rewolucji, można z dużą dozą prawdopodobieństwa mniemać, że niektóre postaci i pewne elementy już gdzieś widzieliśmy. W ten sposób na pokładzie okrętu możemy poczuć się jak w domu.

Nowy tom różni się od poprzednich. Stanowi zamkniętą całość, ale ciężko stwierdzić, czy nie czeka nas powtórka z rozrywki i rozwinięcie opowieści w dłuższy cykl, jak miało to miejsce przy pierwszych czterech albumach. Różni się od poprzednika, Pięciu dni, który teraz, z perspektywy czasu, jawi się jako wstawka, przerwa na reklamę przed czymś większym. “Szóstka” łączy w sobie elementy historii tajemniczej, horroru i przygody spowite aurą odkryć i wynalazków, która spaja wszystkie opowieści z rewolucyjnego uniwersum.

Być może kiepski ze mnie kanonier, ale “strzelam”, że wpływ Jerzego Szyłaka na scenariusz był duży. Historia sprawia wrażenie, jakby niekoniecznie została napisana pod świat Rewolucji, co – warto to podkreślić – absolutnie nie jest wadą. Odnoszę wrażenie, że autorom nie zależy na poklasku. Jakie motywy by nimi nie kierowały przy tworzeniu tej historyjki, pokazują, że potrafią zrobić z medium dokładnie to, co chcą.

Oto dowód. W filmowaniu przez jedną z postaci zdarzeń podczas rejsu autor odnalazł uzasadnienie dla zmiany kolorystyki z zimnej na ciepłą. Czy ten filmowiec to prototyp tego z Kinematografu? A może próba zbudowania paraleli do warsztatu twórcy komiksowego, który wszystko tworzy w w podobny sposób? Dobierając kąty, kolory, punkty widzenia do tego, co chce pokazać? Może w jego słowach tkwi kwintesencja tego, co robi artysta komiksowy?

Odpowiecie sobie na te pytania po lekturze. I chociaż niektórzy bohaterowie próbują nam mydlić oczy kinematografem, teatrem i teatrem życia, to tak naprawdę przed naszymi oczyma “dzieje się” piękny komiks.

Kuba Jankowski



Rewolucje 6, recenzja w Gazecie Wyborczej


Rewolucje na morzu, czyli rejs w kadrach.

W najnowszym tomie “Rewolucji” Skutnik odchodzi od metafizyki i melancholii, tworząc przy pomocy Jerzego Szyłaka, dynamiczną i wciągającą historię.

Choć szum, który towarzyszył wydaniu poprzednich tomów tego cyklu, nieco ucichł, choć sam autor zapowiadał, że na czterech albumach przygotowanych przez wydawnictwo “Egmont”, seria się zakończy, od czasu do czasu Mateusz Skutnik przypomina o sobie kolejnymi opowieściami, dziejącymi się w tym samym świecie. Oto kolejna – tym razem to pełnometrażowa, wielowątkowa historia, która niemal w całości dzieje się na statku. To elegancki wycieczkowiec, który właśnie wyrusza w kolejny rejs, zabierając na pokład pasażerów, reprezentujących dość szeroki przekrój społeczny. Są wśród nich bogacze w wytwornych kreacjach, jest szalony naukowiec, który niemal nie wychodzi ze swojej kabiny, jest para pełnych dekadenckiego sznytu aktorów, ale jest też i zbrodniarz, który rejs spędza w ciemnościach najniższego pokładu. Wśród nich przemykają się niemal niezauważalni, a jednak dla niektórych scen i – jak się okazuje w finale – dla całego komiksu, kluczowi ci, którzy sprawiają, żeby bogatym pasażerom było podczas rejsu przyjemnie i wygodnie: służący, pokojówki, niewielka pokładowa orkiestra.

Na kolejnych stronach Skutnik, wspomagany tym razem przez Jerzego Szyłaka, z którym wspólnie napisał scenariusz do tego albumu, przedstawia kolejne epizody, towarzyszące pierwszym chwilom rejsu. Na pokładzie niby panuje pełna sielanka, niby nie dzieje się nic dziwnego: podekscytowane dzieci bawią się między dorosłymi, ci z kolei obserwują jak potężna jednostka oddala się od portu, jedni są dla siebie czuli, inni starają się nie pokazywać sobie nawzajem, jak bardzo się nie znoszą. Skutnik znakomicie rozgrywa te psychologiczne niuanse w relacjach między postaciami, a jednocześnie powoli, niepostrzeżenie, ujawnia kolejne sygnały, świadczące o tym, że coś tu jest nie tak, że ten rejs wcale nie zmierza do swego portu przeznaczenia, ale raczej – mknie wprost ku zagładzie.

Ta historia sama w sobie byłaby pewnie dość banalna i oparta na powtarzanych wielokrotnie schematach, ale umiejscowienie jej w świecie charakterystycznym dla cyklu “Rewolucje”, nadaje jej dodatkowego wymiaru. Dzięki wszystkim drobiazgom, które różnią ten świat od tego za oknem, a zarazem – dzięki znajomości innych części tego cyklu, poszczególne wydarzenia stają się czymś więcej niż wydają się z pozoru – choćby niepozorny epizod z młodym filmowcem, za sprawą jednego z wcześniejszych epizodów cyklu, słynnego “Kinematografu”, okazuje się mieć drugie dno. Opisane wcześniej przez Skutnika wynalezienie kamery stało się przecież przyczyną rodzinnego dramatu jej twórcy, nie sposób więc patrzeć na beztroskiego kamerzystę, nie pamiętając o tamtych zdarzeniach.

Wprowadzenie do komiksu postaci kamerzysty pozwala zresztą Skutnikowi na zastosowanie znakomitego chwytu wizualnego: utrzymany z charakterystycznych dla tej serii, przybrudzonych, smutnych kolorach świat, na taśmie filmowej nagle ożywa. Wciąż nie jest co prawda kolorowy, ale z pewnością bardziej żywy i radosny niż ten, widziany okiem nie uzbrojonym w obiektyw. To tylko jeden z całego mnóstwa świetnych rozwiązań wizualnych, którymi posłużył się gdański rysownik. Te ponad 80 plansz pokazuje dobitnie jak znakomicie opanował język komiksu, zarówno jeśli chodzi o kwestie czysto graficzne, jak i kompozycyjne. Bo takie sceny jak pełnoplanszowa panorama portu z lotu ptaka czy przegląd przez prawie wszystko, co dzieje się na statku w chwili, gdy brzmi okrętowa syrena, budzą podziw swoim rozmachem i pomysłowością. Z drugiej strony Skutnik pokazuje też, że jest mistrzem detalu: sekwencja podawania więźniowi kolacji, w której rysownik w serii miniaturowych kadrów w bardzo przekonujący sposób pokazuje różnicę między zabieganą, ruchliwą służącą, a biernym więźniem, sama w sobie jest godna nagród i pochwał.

Obok tych wszystkich wspaniałości, Skutnik zafundował jeszcze na dodatek widzom kilka przyjemnych drobiazgów. Bardzo zabawnie wypadają w najnowszym tomie “Rewolucji” aluzje do współczesności – humor pojawia się głównie dlatego, że zupełnie nie pasują one do spójnego świata stworzonego na potrzeby tej serii. To choćby moment, w którym jeden z przepychających się na statek pasażerów cytuje słynny tekst z filmu “Rejs”, albo ogłoszenie o wyłączeniu urządzeń elektrycznych podczas wypływania z portu, analogiczne do tego, które słyszy się przy każdym locie samolotem.

“Na morzu” to album znakomity, pokazujący z jednej strony jak pojemny i wielowymiarowy jest świat, który stworzył Skutnik, a zarazem – z jaką wprawą artysta porusza się w jego granicach, udowadniając swoje komiksowe mistrzostwo.

Przemysław Gulda, 17.10.2011;



Szacunek to takie ładne słowo


Zaczęło się tak:

tokio bomb

A skończyło listem do ministra kultury, Miasta Łodzi i ŁDK-u z żądaniem zaprzestania łamania majątkowych praw autorskich tj. usunięcia prac z ekspozycji. List nie był otwarty, także nie będę go tu przytaczał, jednak zaznaczę że zawierał on słowa: oburzenie, skandaliczne, oraz naruszenie praw. Sprawa dotyczyła prac Michała Śledzińskiego, Karola Kalinowskiego oraz moich.

Plansze z wystawy usunięto.

Zanim napiszę kilka słów wyjaśnienia całej sytuacji, chciałbym spytać organizatorów wystaw z Łodzi:

Czy wy sobie, za przeproszeniem, jaja robicie? Czy my jesteśmy dziećmi? To jakaś zabawa w “robienie wystawy” której nie znam?

Nikt nie zwrócił się nawet z zapytaniem, czy nasze prace mogą się na tej wystawie znaleźć. To nie tylko działanie bezprawne, ale i pokazujące brak jakiegokolwiek szacunku do autora komiksów jako twórcy sztuki.

Skoro o sztuce mowa, wyobrażacie sobie żeby taka sytuacja miała miejsce w jakiejkolwiek innej dziedzinie sztuki? Przykładowo – odbywa się wystawa malarstwa, o której autor nic nie wie. Odbywa się koncert, tylko nikt kompozytora nie poinformował. Kręcą film na podstawie książki, ale pisarz dowiedział się o tym z gazet. Takie sytuacje nie mają prawa się wydarzyć. Dlaczego jest to możliwe u nas, w komiksowie?

Jak to jest, że panowie nie wzięliście również bez pytania prac Andrzeja Mleczki, czy Marka Raczkowskiego? Obaj przecież też tworzą komiksy.

Bo to szanowani artyści i skończyło by się to procesem sądowym?

No pewnie.

To dowodzi, że polski komiksiarz to człowiek drugiej kategorii. Taki co nie zagrozi sądem. Taki co się ucieszy że go wzięto na wystawę do Tokio, mimo że bez jego wiedzy. Taki dzieciak. Niegroźny taki. Przecież nic nie zrobi, to tylko komiksiarz.

Nikt nie będzie nas szanował, dopóki my sami nie będziemy szanować własnej pracy, własnych praw autorskich i własnego fundamentalnego poczucia wartości jako twórcy komiksów.

Na tę wystawę wzięto nas z założenia, że przecież wszystkim nam leży dobro polskiego komiksu na sercu. Oraz jego PROMOCJA.

Że my tu wszyscy razem wspólnie złączymy ręce i dla tego polskiego komiksu i jego promocji zrobimy wiele – oczywiście za darmo.

To założenie jest potwornym nieporozumieniem.

Po pierwsze – co już pisałem i mówiłem nie raz – promocja polskiego komiksu jest niemożliwa. To tylko słowo wytrych, zeszmacone przez dekady bezowocnego bicia piany. Promocja to również znienawidzone przez wszystkich grafików słowo które często się słyszy od co zaradniejszych zleceniodawców – pieniędzy nie mam, ale za to będzie miał pan promocję własnego nazwiska. Słowo PROMOCJA działa na twórcę jak płachta na byka. Nie proponowałbym się powoływać na promocję. Nigdy.

Po drugie – dobro polskiego komiksu? Dobro polskiego komiksu to dobro jego twórców. Jak można w ogóle mówić o działaniu na rzecz dobra polskiego komiksu, jeżeli jego twórców traktuje się jak dojne bydło, które można z zagrody do zagrody po prostu grupowo przepędzić.

A propos zaganiania do zagrody – mam 35 lat, rysuję komiksy od 20, mam na koncie 14 wydanych albumów komiksowych. Określani przez was “twórcami średniego pokolenia” Tomasz Leśniak i Jacek Frąś są ode mnie młodsi o rok. Wypraszam sobie nazywanie mnie “komiksiarzem młodego pokolenia”. Zwłaszcza że takie określenie dobitnie pokazuje, że nic o mnie nie wiecie, a moich komiksów nie czytaliście.

Akurat źle trafiliście. Kompletnie nie zależy mi na promocji polskiego komiksu, tak jak nie zależy mi na kopaniu zdechłego konia. Nie zależy mi również na splendorach wystawy w Tokio. W Tokio znają mnie z czego innego.

Ręce precz od moich komiksów. Nigdy bez mojego pozwolenia.

leeloo

senno ecto gammat

p.s. –

Zanim komukolwiek przyjdzie do głowy skrytykowanie naszej akcji wycofania plansz z wystawy w Tokio – spójrzcie na to: od lat MÓWI SIĘ że polski komiks nie jest szanowany przez nikogo. Że twórcy robią za bułkę. Że minister nie chce wziąć nas na kongres. I tak dalej.

Przejdźmy od słów do czynów.

Przyjmując że komiks to dziedzina sztuki, postąpiliśmy dokładnie tak samo, jak postąpiłby dowolny artysta z innej dziedziny sztuki postawiony w naszej sytuacji. Odrzucając cały kontekst komiksowa, tego grajdołkowego podziału kto z kim się kumpluje, a kto kogo nie lubi, kto umie rysować a kto nie – spójrzmy na sytuację całkowicie obiektywnie. Organizatorzy wzięli nasze prace bez naszej wiedzy i pozwolenia. My zażądaliśmy usunięcia tych prac z wystawy. Tylko tyle.

Aż tyle.

Ja wiem że polski komiksiarz cierpi na chroniczną niską samoocenę. Ja wiem że nasi “działacze” wcale w tej sytuacji nie pomagają, a wręcz przeciwnie.

Chcecie zobaczyć jak wygląda poczucie wartości twórcy komiksu w użyciu? Proszę bardzo:

W związku z zaistniałą sytuacją przewidziana na nadchodzący łódzki festiwal wystawa Pastel Games nie odbędzie się.



Rewolucje 5; recenzja na gildii komiksu


Steampunk to jedna z najprężniej rozwijających się odnóg fantastyki naukowej. Powodów takiej świetnej kondycji bocznej gałęzi cyberpunku, należałoby szukać w coraz bardziej zmechanizowanej rzeczywistości i problematyce z tym związanej. Czy w tej pojemnej materii jest jeszcze miejsce dla młodego, polskiego artysty Mateusza Skutnika i jego komiksowej serii Rewolucje?

Niepomny na klęskę Skutnik tworzy widowiskowe, a przede wszystkim wzruszające opowieści, których nie powstydziłby się sam mistrz gatunku William Gibson. Albumy mają w sobie również coś z dzieł angielskiego twórcy Chiny Miéville’a – niepokój ogarniający ludzi całkowicie uzależnionych od maszyn. Niczym w krzywym zwierciadle, odbijają się tutaj nasze głęboko zakorzenione pragnienia przejęcia całkowitej kontroli nad nieokiełzaną naturą i od dekad rozwijanymi światłymi wynalazkami. Widać w nich również, jak człowiek bliski jest szybkiego upadku i klęski z powodu własnej pychy i wszechogarniającej dumy.

Mateusz Skutnik przyzwyczaił nas do oryginalnych opowieści graficznych. Na swoim koncie ma m.in.: czarno-biały, rozbuchany pod względem fantasmagorycznym cykl Morfołaki, do którego scenariusz napisał Nikodem Skrodzki oraz psychodeliczną, udaną wariację o interakcjach międzyludzkich, kryjącą się pod tytułem – Czaki (warstwa fabularna – Dominik Szcześniak). Prawdziwy kunszt tego niekonwencjonalnego artysty widać właśnie w pięciu albumach z serii Rewolucje.

Minimalizm w prezentowaniu poszczególnych opowieści oraz niewielka ilość kadrów potrzebnych do przedstawienia poruszanej tematyki w albumie Rewolucje – dwa dni są wręcz mistrzowskie. W tym przypadku sławetna chińska maksyma – “Jeden obraz jest wart tysiąca słów” nabiera dosłownego znaczenia. Po raz kolejny autor czaruje nas niebanalną okładką, a cały album posłużyć może jako pomysłowy prezent dla każdego komiksomaniaka.

Strona fabularna została tutaj ukazana w pełen maestrii sposób – z zapartym tchem śledzimy losy nieszczęsnego naukowca i jego wynalazku. Serię Rewolucje możemy śmiało nazwać awangardowymi opowieściami graficznymi, w których każda ilustracja wypełniona jest znaczącymi detalami. To albumy undergroundowe, niekonwencjonalne, wyrywające się z wąskich ram schematyzacji. Cechuje je ogromna dyscyplina graficzna i fabularna oraz dydaktyczna rola poszczególnych aktów, w telegraficznym skrócie opowiadających o epoce wielkich odkryć technicznych.

Kieszonkowe wydanie piątego albumu oraz kilkucentymetrowe, praktycznie zajmujące połowę każdej strony, obramowania mogą nieco zdegustować zagorzałych fanów tego perfekcyjnie skrojonego cyklu. Osobiście będę bronił tą wydawniczą decyzję rękami i nogami, gdyż taka formuła zupełnie nie przeszkadza w końcowym odbiorze całości, a nawet wzmacnia wymowność recenzowanej pozycji.

Rewolucje to seria dla wymagającego czytelnika, którego znudziły już sztampowe historie z superbohaterami w rolach głównych. Mamy tutaj do czynienia z ekscytującymi, wciągającymi i wyjątkowymi historiami spod znaku szkatułkowych opowieści. Piąty album tylko trochę ustępuje wcześniejszym, które można było uznać za świetny przykład doskonałej kondycji rodzimego komiksu. Z tego też powodu jestem skłonny Dwóm dniom w skali dziesięciostopniowej dać uczciwe osiem. Czekamy na kolejne intelektualne, a zarazem niepokojące uczty Mateuszu!

Mirosław Skrzydło

6 maja 2011



historia pewnego wózka


wheelchair_wall

Doktor wrócił po dwóch godzinach jak już przyszły wyniki badania krwi. W sumie już byliśmy gotowi do opuszczenia placówki, nasiedziawszy się w poczekalni ostrego dyżuru, ale on miał inne plany:

– Ja panią wyślę jeszcze na dodatkową konsultację na oddział chorób płuc. Za chwilę przyślę tu pielęgniarza żeby panią zawiózł bo to w innym budynku i pani tam nie dojdzie w tym stanie.

No to czekamy dalej. Tym razem na pielęgniarza. Jak się tak czeka to mimochodem obserwuje się otoczenie. O tam, pochlipująca rodzina tego co go przywieźli godzinę temu z wypadku. Tu bliżej ta co sceny ponoć robi, ale nikt jeszcze nie widział tej sceny i w sumie to czekanie na scenę skracało czekanie na wyniki. Tam babcia na wózku, ewidentny artretyzm, nadwaga, taka kaczuszka okrągło zwalista. A tutaj ten opalony cwaniaczek co jest znajomym ochroniarza stąd i jak tak siedzą i gadają to jest wyżej w hierarchii od nas.

Czekamy i czekamy na tego pielęgniarza, myślę sobie… Nie, nie mogę powiedzieć co myślę bo to spoiler całości jest a tu trzeba zaczekać do końca opowieści. Więc czekamy.

O, przyszedł, i to z jakąś lekarką ale niższego szczebla, ma inny kolor ubranka niż nasz doktor nadgorliwy. I pielęgniarz idzie prosto do tej babci na wózku. A lekarka:

– Nie, to ta młoda pani o tutaj – wskazuje na nas. Ania podnosi rękę jak w szkole że tak, to ona na te płuca.

– Ta młoda? To sama dojdzie – ocenia pielęgniarz.

– nie dojdzie, bo ciąża, bo osłabiona, bo płuca – ripostuje na nasze szczęście lekarka.

– Ale ja nie mam wózka!

I tutaj moi drodzy dochodzimy do sedna abstrakcji.

Chwila konsternacji, pielęgniarz myśli…

Wymyślił…

Idzie w stronę babci…

I zaczyna ją z tego wózka wysadzać.

Tu dodam że dokładnie o tym pomyślałem pięć minut wcześniej, że nie ma pielęgniarza bo wózka szuka i zaraz babcię wysadzi. Babcia chętna do współpracy w sumie, rozumie problem, że tylko jeden wózek i tak dalej. Ale sama mimo prób nie daje rady wstać. Mnie wryło w ziemię całkowicie, tym bardziej że pomaganie tej babci w zsiadaniu z wózka za bardzo pachniało niedźwiedzią przysługą. No to pielęgniarz jej pomaga. Potem zawołał kolegę i w końcu we dwóch ją przesadzili na poczekalniane krzesełko. We dwóch.

– Zapraszam panią – rzucił pielęgniarz w stronę Ani z nutką wyrzutu chyba. Nie wiem, nie jestem dobry w rozpoznawaniu nutek.

Jak wyjeżdżaliśmy z poczekalni na te płuca to oboje woleliśmy nie patrzeć w twarze naszych współczekających. Pomyślałem że jakbym tę sytuację wpisał do Blakiego, to zbyt wysoki poziom absurdu zniszczyłby realizm tego komiksu.

Realizm.

Nie wiem co musiałaby wykręcić ta od robienia scen żeby ci ludzie w miarę szybko zapomnieli o naszej akcji degradacji babci z wózka.

ps – na obrazku przedstawiono prosty schemat ustawienia wózkowego wzgęldem ściany tak by walenie łbem było najbardziej ergonomiczne.



o komiksach w Polsce


Czym dla Ciebie jest kultura komiksowa? (jak mógłbyś ją zdefiniować, co się na nią składa, czy i dlaczego możemy o niej w ogóle mówić?)

Kultura komiksowa to opowiadanie komiksem. To sposób komunikacji opowiadającego z czytelnikiem. Taki sam jak film, książka, malarstwo. Mam historię w głowie, chcę ją opowiedzieć – i tu wkracza predyspozycja do tworzenia komiksów. Nie potrafię pisać książek, a produkcja filmowa jest za droga, komiks jest czymś pośrodku, czymś na co każdego szaraczka stać. Kultura masowa? Na szczęście nie, ale tylko dlatego, że mało kto zdaje sobie sprawę z potencjału tego środka przekazu. Bo mało kto czyta komiksy. Bo są mało popularne w naszym kraju. Bo przez lata wciskano wszystkim do głowy że komiks jest dla dzieci i zjawisko to nie wykraczało poza małpę w mundurze i ripoff asterixa. No i Kloss, dopełnienie świętej trójcy polskiego komiksu. Kloss który idealnie wpasowuje się w dziecięcość komiksu jako że każdy chłopak lubi się bawić w wojnę. Kloss jest dla tych chłopców. To jest właśnie obraz komiksu w Polsce. Niezmienny, spiżowy, trwały, wieczny, granitowo – marmurowo bartko – dębowy. Kultura komiksowa niepopularna i niemasowa – definiowana poprzez twórców komiksu. Twórców którzy jakimś zrządzeniem losu zakochali się w komiksie i, co najważniejsze, pozostali przy nim gdy już dorośli. Proces powstawania zjawiska o nazwie twórca komiksu jest bardzo zindywidualizowany i tutaj płynnie przechodzimy do odpowiedzi na pytanie numer dwa.

Które kulturalne wydarzenia i inicjatywy uważasz za najważniejsze dla rozwoju kultury komiksowej w Polsce? (Uzasadnij swój wybór.)

Żadne. Coś takiego jak rozwój kultury komiksowej w Polsce nie istnieje. Kontynuując z poprzedniej wypowiedzi – psychologiczny proces wytwarzania się twórcy komiksu jest maksymalnie zindywidualizowany. Kultura komiksowa jest wytworem rysowników i pisarzy komiksowych. Pytanie o rozwój tej kultury jest pytaniem o zwiększenie przyrostu naturalnego twórców komiksu. Jest to kompletnie poza zasięgiem wpływów najmocniejszych działaczy komiksowych, nie tylko w Polsce, ale wszędzie. Dopóki nie powstanie w Polsce wyższa uczelnia ucząca tworzenia komiksu – nie ma szans na rozwój sytuacji komiksu w Polsce. Podkreślam – to dotyczy aspektu twórców komiksu, nie czytelników. O ile to jedno jedyne rozwiązanie na polepszenie kultury komiksu się znalazło, te wyższe uczelnie, tak sposobu na polepszenie czytelnictwa komiksu nie ma i nie będzie. Z prostego powodu. Komiks to medium przestarzałe, praktycznie wymierające i trzymające się kurczowo bytu jeszcze tylko dzięki zawziętości twórców. Ta zawziętość to jedna z głównych cech charakteru wymaganych do tego by zostać twórcą komiksu, inaczej nie da rady. Dlatego to się jeszcze trzyma kupy. Komiksów się nie czyta, bo są pożywką dla zdziecinniałych matołów. Natura ludzka już taka jest, że poprzez negację i deprecjonowanie nie-siebie-samego, podwyższamy poczucie własnej wartości. Odrzucamy wszystko co nie podwyższa naszej wartości rynkowej. A komiks jest idealnym celem dla takiego procederu. Komiks? Bez żartów. Przecież to dla dzieci. Ale tu się nie ma co dziwić i oburzać. To jest całkowicie naturalne. A żeby dostrzec potencjał przekazu komiksowego, trzeba mu się przyjrzeć bliżej. Jedyny problem? Nikt nie patrzy. Dlatego sytuacja czytelnicza jest w głębokim dole bez szansy na poprawę. A wracając na chwilę do działań które aktualnie się odbywają. Wszelkie spotkania, panele, warsztaty, wystawy, konwenty, festiwale i dni komiksu są tak naprawdę psu na budę w temacie rozwoju czegokolwiek. Służą jedynie spotkaniom twórców z różnych krańców Polski, co zresztą każdy twórca ochoczo podkreśla przybywając na takie wydarzenie. Spotkać się z kolegami, powygłupiać się a być może porozmawiać trochę o komiksie. Takie spotkania nawet nie służą integracji bo grupa rządząca zna się od dawna i jest to w miarę zamknięty krąg, bądź kilka kręgów, w zależności od geografii Polski. To dobitnie widać poprzez fakt że owszem, pojawiają się nowi młodzi twórcy, ale oni są już od początku zorganizowani w swoje własne małe podgrupki ziomków, a grupa z grupą się nie zejdzie. Nie ma szans. Chyba że wcześniej dogadają się przez internet. Ale na samym wydarzeniu festiwalowym coś takiego jak integracja nie istnieje. Jeżeli poznałeś kogoś nowego na festiwalu – istnieje 80% prawdopodobieństwo że wcześniej poznaliście się na sieci. Tak więc podsumowując odpowiedź na pytanie nr dwa – żadne kulturalne wydarzenia i inicjatywy nie wpływają na rozwój kultury komiksowej w jakikolwiek sposób.

Jak oceniasz kondycję kultury komiksowej w Polsce?

Ocena kultury to ocena twórców. O ile mam nieskończony szacunek dla każdego kto zajmuje się tworzeniem komiksu, choćby przez to że wiem kolokwialnie mówiąc “jak to jest”, to trzeba powiedzieć że nasza kondycja jest dobra o ile nie bardzo dobra, biorąc pod uwagę warunki w których się znajdujemy. Niestety biorąc pod uwagę te warunki. Niestety, bo o wiele przyjemniej by było gdyby tych warunków nie było. Gdyby można było tę kondycję oceniać w sposób nieuwarunkowany ilością kłód pod nogami. Kłód takich jak prawie zerowy odbiór i oddźwięk, kompletny brak jakichkolwiek szans na zarobienie przyzwoitych pieniędzy dzięki komiksowi czy ogólna śmieszność samego założenia bycia twórcą komiksu. O ile twórca komiksu zdaje sobie sprawę z wartości swojej pracy, o tyle zdaje sobie również sprawę z tego że nikt nigdy jego pracy nie potraktuje poważnie. Poza światkiem komiksowym naturalnie. A i w tym światku ciężko jest uzyskać i, co ważniejsze, utrzymać poczucie docenienia. A poza światkiem? Lepiej się nie przyznawać że jest się twórcą komiksu. Lepiej powiedzieć że jest się grafikiem. Albo scenarzystą. Scenarzystą bliżej nieokreślonej gałęzi sztuki wymagającej scenariusza. Tak, komiksiarze to rodzaj dumny i butny, sęk w tym że im bardziej jesteśmy dumni z tego co robimy na zewnątrz, tym bardziej to zewnętrze patrzy na nas jak na, żeby nie przesadzać, niegroźnych debili. Przypominam, za takim zaszufladkowaniem twórcy komiksu idzie podwyższenie poczucia własnej wartości szufladkującego, więc kto by na to nie poszedł. Każdy by poszedł. Tak więc – biorąc pod uwagę wszystkie te czynniki – kondycja naszej kultury jest dobra. Bardzo dobra. To zadziwiające jak dobre rzeczy można stworzyć pozostając w permanentnym stanie niedocenienia przez ogół.

Jak widzisz przyszłość kultury komiksowej w Polsce? (Czy komiks i kultura łączy trwała więź czy „przelotny romans”? / W odpowiedzi uwzględnij swoje wizje, plany, marzenia)

Dopóki pojawiać się będą nowi twórcy – dopóty ta przyszłość będzie wyglądać dobrze. Czy będą się pojawiać? Prawdopodobnie tak. To coś jak z miłośnikami vinyli – ta technika powinna dawno zginąć, jednak trwa. Nasza komiksowa sytuacja w Polsce jest idealnym przykładem na to, że komiks sztuką bywa. Sztuką, która się po prostu wydarza z wewnętrznej potrzeby twórcy. Komiks zawdzięcza swój przedłużony byt dzięki swojej unikatowej formie przekazu. Właśnie ten tryb zombie jest poniekąd ostatecznym dowodem na przynależność komiksu do kategorii kultury. Nie masowej. Jednostkowej. Komiks masowy jest skazany na wymarcie. Komiks jako forma sztuki operująca narracją – będzie trwał tak długo, dopóki twórcy, lub przyszli twórcy będą świadomi unikalności tego przekazu. Jak się mamy? Mamy się dobrze. Nieoczekiwany happy end długiego bolesnego wywodu który na takie zakończenie nie wskazywał. Bo tak naprawdę wszystko co zostało tu powiedziane to kolokwializmy które każdy twórca komiksu zna, jeśli nie świadomie, to podskórnie. A jego odpowiedź na to? Wzruszenie ramionami i dalsze tworzenie komiksów wbrew wszystkiemu. Wbrew logice. Mowiłem już o zawziętości komiksiarza? No właśnie.


« Previous PageNext Page »