Jedna plansza, trzy wersje, szesnaście lat.


Ta plansza to była ostatnia plansza do serii Morfołaki jaką kiedykolwiek narysowałem… Do teraz, znaczy się. To ostatnia plansza z pierwszego runu 1997 – 2001, narysowana właśnie w 2001 roku.

 

Wersja 1 (2001)

 

To pierwsza plansza krótkiej, czteroplanszowej historii (która obecnie otwiera nowy album), więc urwanie tego cyklu akurat na tej planszy wydaje się bezsensowne. Nie za bardzo pamiętam  dokładnie czemu akurat w tym momencie przestałem rysować ten cykl, powodów mogło być parę. Po pierwsze – wydaje mi się że wtedy już mocno siedziałem w innej serii, zatytułowanej Rewolucje, która wyrosła poniekąd na fundamencie Morfołaków. Morfołaki to był komiks zawalony kreskami, rysunkowym chaosem i przypadkowością, bez szkicu, bez przygotowania, bez przebaczenia. Rewolucje, będąc szkicowane ołówkiem w podobny sposób – dążyły w stronę wyczyszczenia kreski w kierunku ligne claire w tuszu (tak, wiem, teraz, z perspektywy czasu ligne claire w Rewolucjach wydaje się żartem).  Drugim powodem mogła być złożoność scenariuszy Nikodema Skrodzkiego, który uczył się pisania tych historii w miarę jak ja je rysowałem. Te ostatnie historie były już mocno złożone, rozbudowane i dłuższe niż większość wcześniejszych, które były krótkimi etiudami. Te ostatnie historie (z których jest złożony najnowszy album, Morfołaki: Nowy Testament) zotały niezrealizowane i ukazały się drukiem w zbiorczym wydaniu Morfołaków w 2007 roku. Trzecim powodem porzucenia cyklu mogła być bardzo trywialna sprawa, mianowicie – skończył mi się papier na którym rysowałem cały cykl do tej pory. Jak się za chwilę okaże – rodzaj papieru jest bardzo ważny w produkcji Morfołaków. Tę zmianę papieru widać na powyższej planszy z 2001 roku, ona ma inne proporcje niż oryginalne Morfołaki. Jest szersza niż pozostałe plansze. Tak czy siak – to był koniec Morfołaków. Aż do 2016.

 

Wersja 2 (2016)

 

Oh boy. Tak patrząc z perspektywy czasu trzeba było się wtedy bardziej przygotować do wielkiego powrotu do tego świata. I to nie tylko technologicznie. Powrót ten nastąpił podczas 24 Hour Comic 2016, w październiku. Jak wiecie jest to 24-godzinny maraton rysowania komiksów. Pomyślałem – będzie pięknie, mam gotowe scenariusze, komiks jest czarno-biały, nie muszę taszczyć farb ze sobą, tylko tusz i piórko, będzie dobrze, poznam nowych ludzi, zwiedzę piękne kraje, mówili. W zasadzie cały ten plan runął w momencie narysowania pierwszej planszy (tej powyżej właśnie). W dwojaki sposób. Po pierwsze technologicznie – kupiłem sobie zły papier. Zwykły brystol. No, taki nie do końca zwykły, był mocno gładki, na tyle, by mnie zwieść z sklepie, ale nie na tyle, by przyjąć kreskę z godnością jaką wymaga ten typ rysunku. Aby to lepiej wam zobrazować, przedstawiam dzięki uprzejmości mojej żony mikroskopowy widok kresek na brystolu zestawiony z widokiem podobnych kresek na papierze który ostatecznie wybrałem do tego komiksu. Mam wrażenie że te obrazki mówią więcej niż tysiąc słów na ten temat:

 

 

 

 

Na wypadek jednak gdyby te obrazki nie był warte tysiąca słów, śpieszę z wyjaśnieniem. Otóż na zwykłym brystolu położona z piórka kreska staje się mechata, prawdopodobnie zależy to od tego, że piórko kładzie dosyć grubą warstwę tuszu w kresce i ten tusz się rozlewa. Stare Morfołaki były rysowane innym narzędziem, Isografem Rotringa (taka naleciałość ze studiów jeszcze). Rysując ołówkiem lub mazakiem naturalnie takiego problemu nie ma. Tego nie widać na powyższym skanie całej planszy, ale zapewniam was, od razu to zauważyłem gołym okiem i wiedziałem już, że projekt upadł. Jednak będąc twardym zawodnikiem brnąłem dalej podczas tej dwudziestki czwórki, głupio było opuścić kolegów i koleżanki w boju. Wtedy powstało łącznie siedem plansz, które wszystkie posłużyły jedynie jako szkic do porządnych, albumowych plansz a potem poszły do kosza. Zostawiłem sobie tylko tą, na okoliczność tego właśnie artykułu o jednej planszy przez wieki. Ale to nie wszystko. Problemy techniczne to tylko jedna strona medalu. Druga – to problem, z braku lepszego określenia – psychologiczny. Widzicie, Morfołaki to cykl który był rysowany, jak już wcześniej napisałem – bez opamiętania, bez ładu i składu i stricte do szuflady, lub obiegu kserowanych zinów, których było wtedy może kilka w całej Polsce. Nowy album miał być rysowany prosto do wydania albumowego podczas festiwalu komiksowego w Warszawie, wydany w twardej okładce i na kredzie. Jak więc widzicie – problem polegał na tym: jak narysować komiks do szuflady, który łamie wszelkie zasady porządnego rysowania komiksów, a jednocześnie jest komiksem albumowym o statucie, nie bójmy się tego słowa – tak na wpół owianym pewną legendą. Jak połączyć podejście “pieprzyć wszystko, to i tak do szuflady” z narosłym przez lata jako takim profesjonalizmem w temacie rysowania albumów komiksowych. Tyle tematem wstępu. Pierwszym, i jak się okazało największym błędem (tuż po wyborze złego papieru) było to, że ja ten komiks zacząłem szkicować. Tak jakbym rysował Rewolucje. Morfołaki zawsze powstawały bez szkicu. Zawsze. Te naszkicowane totalnie odstawały jakościowo od starych plansz. Może nie tyle jakościowo, co charakterem. To wyglądało jak zupełnie inny komiks. A chodziło mi o to, by ten cykl rysować na tyle podobnie do starego runu na ile się tylko da, biorąc pod uwagę, że minęło 15 lat. Tak więc to pierwsze podejście do powrotu spaliło na panewce, a ta plansza to jedyna pamiątka z tej porażki. Idźmy dalej.

 

Wersja 3, ostateczna (2017)

 

No i tak to teraz wygląda. To jest plansza, którą zobaczycie zaczynając czytać ten album. Szesnaście lat po przerwaniu rysowania, na innym papierze, innym narzędziem, będąc innym człowiekiem próbuję wejść drugi raz do tej samej rzeki. Na fotografiach mikroskopowych powyżej można zauważyć, że ten nowy, odpowiedni papier to 160 g/m2 glossy color copy. Tak, to papier do ksero. Taki grubszy. Ale najważniejsze jest to, że połyskliwy. Jak tusz z piórka zachowuje się na takim połyskliwym, (kredowym? lakierowanym?) papierze – widać pod mikroskopem powyżej. To był ten papier. Ten jedyny, ten najlepszy. Żona mi go znalazła – to oczywiste, że został tym jedynym. Zanim zaczniecie sarkać, że jak to, jak można rysować albumy na takim śmieciowym papierze – chciałem was poinformować, że pierwszy run Morfołaków był rysowany na kartonowych podkładkach do koszulek typu t-shirt, których to podkładek kiedyś używano w sklepach (koszulki były ładnie złożone na takim kartonie). Ten karton był również lakierowany i lśniący i Isograf jeździł po nim jak łyżwa po lodzie. Podobnie jak teraz piórko na tym papierze ksero. Także, jak widzicie, rysowanie tego komiksu na najgorszym materiale jest jakby tradycją. Druga sprawa – teraz łatwo mi o tym mówić z perspektywy czasu i skończonego albumu, ale wtedy, w lutym 2017, kiedy na nowo zaczynałem rysować ten album (tak, ten fakap z pierwszym podejściem do narysowania nowych Morfołaków z października zastrzelił mnie na cztery miesiące), wielkim olśnieniem dla mnie było to, że tego komiksu nie mogę szkicować. Że muszę go bezczelnie puścić, bez przebaczenia, bez poprawiania, bez litości tak, jak te stare Morfołaki. Tak naprawdę pierwsza strona, która została narysowana to nie jest ta pierwsza w albumie (powyżej), tylko pierwsza z drugiej historii pt. Wąwóz. Poza tym to nie była plansza, tylko próba zrobienia tej planszy. Możecie zauważyć że jest większa niż wszystkie inne w albumie – bo nie miała ramek, była po prostu narysowana na odwal na kartce i tyle. Tak po staremu, bez ładu i składu. Ale jak ją narysowałem to wiedziałem, że jestem na dobrym tropie i że to tak właśnie ma wyglądać. Potem poszło już w miarę gładko, co możecie obejrzeć w pierwszej serii mojego cyklu video Ink Companion, o tutaj.

 

Taka jest historia tej planszy, papieru, tuszu, narzędzi i mentalnych potyczek z samym sobą jakie musiałem przejść by dać wam do ręki ten nowy tom morfołackiej sagi. Mam nadzieję, że stare i nowe jakoś ze sobą współgra.