Rewolucje 9, recenzja w Zeszytach Komiksowych


Taki już ze mnie przyziemny chłopak, czyli uwagi o ewolucji Rewolucji.

Rewolucje Mateusza Skutnika to dziś stały element komiksowej rzeczywistości w Polsce. Mniej więcej raz do roku ukazuje się kolejny tom tej serii. Sprawia ona przez to wrażenie zjawiska niezmiennego, jednak gdy przyjrzeć się jej bliżej, widać, jak ciekawą artystyczną drogę przeszedł wraz ze swoim komiksem gdański autor. Różnica stylu graficznego pierwszego, wydanego w 2004 roku, i ostatniego tomu Rewolucji bije po oczach. Skutnik z Paraboli – to dość oczywiste – sprawia wrażenie artysty nieopierzonego, jakby dopiero wyrosłego z zinowego rysowania i powoli odchodzącego od charakterystycznych dla niego wówczas swawolnych bazgrołów piórkiem, które płynnie łączyły się na planszach w kadry. Jednak mimo że pierwszy tom Rewolucji był rysowany cienką i nieco rozedrganą kreską, widać było u autora dyscyplinę w kadrowaniu i dbałość o wygląd planszy. Ten dawny Skutnik to rysownik zostawiający w obrazkach dużo pustego miejsca, mniej dbający o szczegóły w tle, potrafiący też jednak zagrać kolorystyką tak, że pustka kadrom nie wychodzi na złe, ale dodaje opowieści onirycznej atmosfery. Choć też trzeba przyznać, że Skutnik w Paraboli miejscami potrafił być do bólu szczegółowy – rysując wnętrze biblioteczki domowej jednego z bohaterów lub dopieszczając każdą dachówkę na kadrach przedstawiających budynek mieszkalny. Autor płynnie poruszał się między tymi dwoma biegunami, zachowując przy okazji względną spójność świata przedstawionego.
Pomysł na serię Skutnik oparł na krótkich historyjkach, które po czterech tomach połączyły się w całość, ale nie było to pierwotnym zamysłem twórcy. Miały to być po prostu trochę oniryczne opowieści osadzone w steampunkowym świecie, które łączyły się ze sobą w taki sposób, że ostatnia scena jednej stawała się początkiem następnej albo przenikały się ze sobą, odsłaniając inne strony rzeczywistości. W Rewolucjach od początku chodziło o wynalazki – rakietę, która przebiła nieboskłon i spowodowała deszcz żab (co zresztą zostało rozwinięte w jednym z nowszych tomów serii, Rewolucjach w kosmosie), trumnę wchłaniającą nieboszczyka, maszynę przenoszącą przedmioty na odległość – a także o zaskakujące zbiegi okoliczności (tajemniczy nurek mógł okazać się w jakiś sposób powiązany z pochmurnym kapłanem potrąconym na ulicy przez roznosiciela gazet). Skutnik tworzył, niczym surrealiści, nieoczywiste, a zarazem uderzające połączenia między wątkami. Lekko podśmiewał się przy tym z samej natury naukowych rozpoznań – z wizji nieba, które może zostać przebite przez prymitywny statek kosmiczny (tak samo jak pobłażliwie traktujemy dziś teorię geocentryczną albo dawne przypuszczenia, że na krańcu świata żyją człekokształtne potwory lub też sam fakt, że płaska Ziemia ma gdzieś koniec).
Pod pewnymi względami tamten Skutnik z pierwszej dekady XXI wieku był bardziej intrygujący niż ten dzisiejszy. Obrazki miały więcej świeżości, były lżejsze. Użycie karbowanego papieru w późniejszych, oprawionych w twarde okładki tomach dodało ilustracjom powagi i dojrzałości. To samo można powiedzieć o grubszej kresce, wraz z którą mniej urozmaicone stało się także kadrowanie. Dziś na planszach Skutnika jest więcej postaci stojących przodem, niemal na baczność, nastąpiło tu jakieś – by tak rzec – usztywnienie stanowiska, jednocześnie twarze bohaterów zyskały więcej ludzkich cech, bogatszą mimikę (choć Skutnik wciąż nie jest zbyt wylewny pod tym względem) i wyraźniej zarysowane oczy. Dialogi zyskały przy tym więcej życia, a riposty stały się bardziej cięte, co przełożyło się na ogólne pogłębienie charakterów postaci. Kadry są gęstsze, autor rzadziej wpuszcza do nich wszechobecne wcześniej świeże powietrze – najczęściej gdy chce zatrzymać akcję w całostronicowym ujęciu. Ogólnie mniej w Rewolucjach odrealnienia – przynajmniej na poziomie graficznym – a więcej twardego stąpania po ziemi.
To ostatnie dotyczy też fabuł. Skutnik postanowił domykać swoje opowieści, zamiast zostawiać, jak na początku, posklejaną z fragmentów całość pełną niedopowiedzeń. Może to efekt współpracy z Jerzym Szyłakiem przy dwóch albumach (Rewolucje na morzu i Rewolucje we mgle), w których zwarte opowieści o wyrazistej strukturze pojawiły się po raz pierwszy w ramach tej serii. Chyba na dobre uziemiło to Rewolucje, bo nawet kolejny album, stworzone już bez Szyłaka Rewolucje w kosmosie, mimo że składał się z osobnych mniej lub bardziej surrealistycznych historyjek, to nie miał dawnej ulotności, widać za to było w nim dążenie do fabularnej konkluzji, ostatecznie trochę rozmytej. Rewolucje po śniegiem są natomiast rozbudowaną anegdotą. Rzecz dzieje się zimą w małym miasteczku, gdzie najbardziej oczekiwanymi wynalazkami są narzędzia do odśnieżania (przynajmniej zimą). Jedno z nich się psuje, a zagadkę dotyczącą istoty problemu musi wyjaśnić miejscowy inspektor do spraw odśnieżania. Nie zdradzając zakończenia, powiem tylko, że błyskotliwy koncept Skutnika (i inspektora) zasadza się na dokładnych wyliczeniach fizycznych i wyjaśnieniach, co, jak i w jakich warunkach można przenosić w czasie i przestrzeni. Autor jak zawsze krąży wokół nauki, ale po raz pierwszy dostarcza twardych matematycznych dowodów. Trzyma to opowieść jeszcze bliżej ziemi i nie pozwala jej odfrunąć do cieplejszych krajów.

Przemysław Zawrotny

(Tekst ukazał się w Zeszytach Komiksowych nr 20, październik 2015).