Wrócić do Bezczelności


 

TOMASZ PSTRĄGOWSKI: Dziesięć lat po opublikowaniu tomu zbiorczego „Morfołaków”, w którym znalazły się zarówno dawne jak i niezrealizowane wówczas scenariusze Nikodema Skrodzkiego, wróciłeś do serii i zrobiłeś „Nowy testament”. Dlaczego?

MATEUSZ SKUTNIK: Podstawową cechą komiksiarza jest determinacja. Tylko dzięki temu w ogóle powstają albumy komiksowe. Niemal zawsze jest tak, że po dziesięciu, dwudziestu narysowanych stronach zaczynają się schody. Zwłaszcza jeżeli nie robisz albumu za pieniądze, tylko tak jak robi się większość komiksów w Polsce – dla siebie. Zapał się kończy. Nie wiesz co dalej. Komiksiarz potrafi ten dołek pokonać. Niezrealizowane scenariusze Nikodema leżały mi cały czas na sumieniu, czarną plamą odkładały się w płucach. W końcu musiałem to z siebie wypluć. Zwłaszcza, że dotarłem do takiego punktu w karierze, że przestałem mieć ciśnienie na wypuszczanie non stop nowych rzeczy. Zaczęło mi zależeć również na wygaszaniu pewnych spraw. „Morfołaków”, scenariuszy Jerzego Szyłaka do „Rewolucji” – zrealizowałem je już wszystkie – i tym podobnych.

Jak stare są scenariusze Skrodzkiego?
Zacząłem współpracę z Nikodemem w 1997 roku, a więc 20 lat temu. Trwała mniej więcej do początku 1999 roku. Scenariusze do „Nowego Testamentu” pochodzą z końcówki naszej znajomości, więc mają około 18 lat.

Jak ci one leżały po latach?
Dokładnie tak samo, jak 18 lat temu. To są cały czas te same teksty.

Ale ty nie jesteś ten sam.
Cały czas mam ten sam szacunek do scenarzysty, który je pisał.

To dlaczego przestałeś je wtedy rysować?
Nikodem się wyrabiał jako scenarzysta. Kolejne teksty, które mi podsuwał były coraz dłuższe i bardziej skomplikowane. Odchodził od formuły krótkich anegdotek na kilka stron. W „Nowym testamencie” niektóre historie mają ich już ponad dwadzieścia. Takie długie historie wymagałyby wtedy ode mnie zbyt dużo pracy. Kolidowały z „Rewolucjami”, w które już się wciągnąłem. W 2007 roku, gdy Paweł Timofiejuk publikował wydanie zbiorcze „Morfołaków”, w ogóle nie było mowy o tym, by zrobić nienarysowane scenariusze. To by zajęło pół roku, a mi i Timofowi zależało by złożyć album do kupy, wydać i mieć pozamiatane.

Gdzie jest dzisiaj Nikodem Skrodzki?
Gdybym wiedział, byłbym o wiele szczęśliwszym człowiekiem. Nikodem zniknął z mojego osobistego radaru. Wiele lat temu wyjechał za granicę, gdzieś na Wyspy, o ile dobrze pamiętam, do pracy. A jako, że jest człowiekiem, którego nigdy nie interesowały media społecznościowe, nasz kontakt się urwał.

Od jak dawna go nie widziałeś?
Od 10 lat. Gdy ukazała się antologia Timofa, spotkaliśmy się w biegu. Zdaje się, że na oliwskiej pętli tramwajowej. Przekazałem mu egzemplarze autorskie.

„Morfołaki” to tak specyficzny świat, że podczas lektury w czytelniku rodzi się pytanie: „co oni mają w głowie”?
Ja nic nie miałem w głowie, ja byłem tylko rysownikiem.

Kokietujesz. „Morfołaki” nie narodziły się jako scenariusze Nikodema – najpierw były dziwaczne postacie, które rysowałeś. To one go zainspirowały.
Rzeczywiście. To były bazgroły na marginesach. Szkice, które rysowałem w wolnych chwilach. Nikodem wymyślił im imiona i stworzył wokół nich historie. Był dużo dojrzalszym komiksiarzem niż reszta z nas. My siedzieliśmy w klubach i piwnicach i podniecaliśmy się, że w ogóle robimy komiksy, a on nie był w stanie napisać prostej historii bez wrzucania do niej filozofii. Już wtedy nie interesowały go opowieści idące z punktu „A” przez „B”, „C” i kończące się na „Z”. On zaczynał opowieść w punkcie „A”, leciał od razu do „G” i „Q”, a kończył nie na „Z” tylko na „7”.

Jak się poznaliście?
W 1997 roku w kilka osób zaczęliśmy wydawać Zin „VormkfasA”, a w 1998 założyliśmy stowarzyszenie komiksowe w Gdańsku. Normalne stowarzyszenie, które zostało zgłoszone w odpowiednich urzędach i wylądowało w książce telefonicznej jako Stowarzyszenie Miłośników Komiksu Vormkfasa z siedzibą w Klubie Maciuś na Zaspie. Do tego towarzystwa ściągali ludzie, miłośnicy komiksów i fantastyki. Nikodem był jedną z osób, którą przyciągnęliśmy. Przyniósł do nas historię, której bohaterem był młody Leonardo da Vinci, przybywający do Wenecji lub innego miasta, w którym chciał zacząć karierę. Epopeja zaplanowana na 50 tomów i 30 lat ciężkiej pracy, absolutnie nieosiągalna dla nas w tamtym czasie. Zaproponowałem, żebyśmy zaczęli od czegoś prostszego. „Popatrz, mam takie śmieszne ludziki”. Nikodem to wziął i tydzień później przyniósł pierwszy scenariusz. Nasza współpraca właśnie tak wyglądała. On mi dawał scenariusze, a ja po tygodniu wracałem do niego z gotowymi planszami. I tak, przez rok, tworzyliśmy komiks do szuflady, bo czasy były takie, że nie było tego gdzie wydać – był tylko TM-Semic i „Komiks Fantastyka”, wydawany co pół roku i zawsze o pół roku spóźniony.

Nie brakuje ci go dzisiaj, jako współautora, który jednak wkładał pewną energię w „Morfołaki”?
Wkładał, to prawda. Ale z drugiej strony nie wiadomo, czy znów nie wymyśliłby epopei. Wtedy między nami iskrzyło. Trafił nam się jeden z tych magicznych momentów porozumienia pomiędzy scenarzystą a rysownikiem. Nie wiem, czy dzisiaj wciąż by tak było.

Nie czułeś dyskomfortu wydając album bez wiedzy i wyraźnej zgody autora scenariuszy?
Nie. Kontakt z Nikodemem straciłem bardzo dawno. Nie miałem go już, gdy ukazywały się pierwsze albumy o Morfołakach – wydawane przez Imago w 2003-2004 roku. Nie dostałem wtedy jego zgody, ale był szczęśliwy gdy dowiedział się, że coś w ogóle powstało, a co więcej zostało wydrukowane. Gdy w 2007 roku przekazywałem mu egzemplarze autorskie od Timofa, też nie obił mnie po mordzie. Podziękował. Myślę, że Nikodem – jeżeli dowie się kiedyś, że wydaliśmy ten album – będzie zadowolony. Zwłaszcza że czekają na niego zarówno pieniądze, jak i jego egzemplarze autorskie.

Jaki on był?
Bardzo specyficzny. Skryty w sobie człowiek, który przychodził, pokazywał swoje rzeczy, ale nigdy nie czuł się z tym pewnie. Dzikus, archetyp nerda. Na kartach komiksu robił szalone rzeczy, a na żywo był nerwowy i zamknięty w sobie.

Przyjaźniliście się?
Łączyły nas komiksy i bilard. Wzajemny szacunek, który do siebie żywiliśmy. Nazwałbym to zawodową przyjaźnią.

Czytając recenzje „Nowego Testamentu” odnoszę wrażenie, że ludzie często mają problem z określeniem, czym są dla nich „Morfołaki”. Dla mnie to czyste fantasy. Komiks, w którym nie należy doszukiwać się ukrytych znaczeń, a cieszyć z podróży, w którą cię zabiera. Karol Konwerski uważa z kolei, że scenariusze Nikodema się zestarzały i ciężko się je dziś czyta. Ludzie doszukują się w nich filozofii i metafizyki. Czym dla ciebie są „Morfołaki”?
Dla mnie to zawsze było ćwiczenie mięśnia, dzięki któremu powstają nowe światy. Na początku to były krótkie historyjki, żarty. Kolejne cegiełki dorzucaliśmy do tego świata w biegu. Wymyślaliśmy terminologię, zasady, mitologię. Aż z czasem zapoczątkowaliśmy efekt kuli śnieżnej – „Morfołaki” zaczęły toczyć się same i obrastać w interpretacje. Scenariusze do „Nowego Testamentu” to ostatnie prace Nikodema, najdojrzalsze. Spójne i proste do zrozumienia.

Kto jest autorem „Morfołaków”?
Ja.

Tylko ty?
Jestem twórcą „Morfołaków”, bo Nikodem pisał opowiadania. Próbował rozpisywać je na kadry i strony, ale średnio mu wychodziło i drastycznie w to ingerowałem. Jego pisanie trzeba było przekładać na język komiksu. Autorem komiksu jest osoba, która zamienia słowo pisane na historię opowiadaną za pomocą kadrów. Załóżmy, że postać A rozmawia z postacią B, są w pokoju, piją herbatkę. Autorem tej sceny jest osoba, która zdecyduje, kiedy dać zbliżenie na rączkę, podnoszącą filiżankę. Który kadr ma być niemy. Kiedy zrobić oddalenie i pokazać, że za oknem leci ptak. Jeżeli scenarzysta uwzględnia to w scenariuszu, to on jest autorem, a rysownik tylko ilustratorem. Jeżeli spada to na rysownika, scenarzysta jest tylko autorem opowiadania. Bardzo rzadko, zwłaszcza w Polsce, rysownik i scenarzysta cały czas konsultują się i obaj są autorami.

Jak ty, jako rysownik, czułeś się wchodząc po nastu latach w te same buty?
Strasznie dziwnie. Przygotowując się do narysowania „Nowego Testamentu” bardzo dokładnie przestudiowałem wszystkie stare „Morfołaki”. Rysował je zupełnie inny człowiek – nie tylko młodszy o dwadzieścia lat, ale i młodzieńczo bezczelny. Człowiek, który robił rzeczy, których już dziś nie robi. Typ, który stawiał sobie pięć kresek w kadrze i zostawiał je. Bo było go na to stać! Druga rzecz, która mnie uderzyła, to jak bardzo widać było zinowy charakter tych komiksów. Ja je robiłem do najróżniejszych gazetek, zbiorów, zinów, do szuflady. Nie wiedziałem, czy będę potrafił wrócić do tego klimatu. Z jednej strony dlatego, że już nie rysuję do szuflady – od razu wiedziałem, że „Nowy Testament” wyjdzie jako album, a to zmienia zupełnie podejście i technikę. Z drugiej strony dlatego, że nie mam już w sobie tej bezczelności. Jestem starszy o 23 wydane albumy.

To jak uznanemu artyście, jednemu z najbardziej cenionych polskich rysowników komiksowych, udało się wcielić w nikomu nieznanego studenta, rysującego do zinów?
Nie było łatwo. Do narysowania „Nowego Testamentu” musiałem podchodzić dwa razy. Pierwszą próbę podjąłem w trakcce zeszłorocznej „dwudziestki czwórki”, czyli rysowania komiksów non-stop przez 24 godziny. Ta próba zakończyła się porażką, bo próbowałem jeszcze wtedy narysować „Morfołaki” tak, jak rysuję „Rewolucje”. Wyglądało to źle i na kilka miesięcy dostałem blokady. Dopiero po pewnym czasie doszło do mnie, że „Morfołaki” to nie jest komiks, który mogę sobie najpierw naszkicować. Rysowanie „Rewolucji” to przemysł. Jedyne, co mogę zmienić w „Rewolucjach” to rysować je lepiej. Jeszcze bardziej malarsko. A „Morfołaki” to żywioł, latawiec puszczony na wietrze, pierwszy gest. Mogłem złapać oddech, znów pozwolić sobie na beztroskie mazanie tuszem. To było odświeżające.

I tak po prostu, nagle, pozwoliłeś sobie na błędy? Rysowałeś planszę, ostatni kadr spieprzyłeś, ręka ci źle poszła. I nie chciałeś tego poprawić?
Nie ma czegoś takiego, że ręka ci źle poszła. Twoja ręka po prostu idzie. I jak poszła, tak poszła. To nie jest źle. To jest. Jakiś czas temu usłyszałem formułkę: „twoje błędy są twoim stylem”. Całkowicie się z tym zgadzam. Ta krzywa kreska, w której ręka ci poszła, jest twoim stylem – nie ta prosta, którą zrobisz od linijki. W tej prostej nic nie ma. Ją może zrobić każdy. Im bardziej wymodelowaną kreską posługuje się artysta, tym jest nudniejszy. I tym bardziej bezosobowe są jego komiksy.

Każdy artysta komiksowy, którego znam, po wydaniu albumu, bierze go do ręki i komentuje: „tu mi nie wyszło, tu mi nie wyszło”…
Przy „Morfołakach” nie mogę tak powiedzieć. Na tym polega ta seria. Dlatego lektura starych „Morfołaków” była dla mnie takim kopem w twarz – nagle zobaczyłem, że już będąc szczylem miałem w sobie bezczelność, pozwalającą odpuścić, zaakceptować swoją kreskę.

Jak sobie wyobrażasz teraz powrót do wychuchanych, wycyzelowanych, pięknych „Rewolucji”?
Będzie ostro. Miałem już tego przedsmak. Przy okazji tegorocznego Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi, ukaże się kolejny numer magazynu „Takt”. Narysowałem do niego 4-stronicową miniaturkę, już po „Morfołakach”. Ona nie wygląda jak inne „Rewolucje”. Rysowałem bez szkicu, krzywo, inaczej.

I w tym stylu chcesz już zostać? To jest nowy Mateusz Skutnik?
Nie wiem, ale „Nowy Testament” otworzył mi na nowo głowę na to, jak moje rysowanie powinno wyglądać. Zwłaszcza, że – co również ważne – rysowanie morfołakowe idzie szybciej.

Dobrze ci się w takim tempie pracuje?
Najlepiej. Gdy je łapię, jestem w stanie odciąć się od wszystkiego i skupić tylko na tworzeniu. Wyłączyć wszystkie facebooki, twittery i inne rozpraszacze. Wyrzucić troski i myśli o codzienności. Usiąść, rysować, a później iść spać i dalej śnić o tym komiksie. To jest, moim zdaniem, najlepszy moment w życiu rysownika. Kiedy zasypia, ale film z komiksem nadal leci mu się przed oczami. To trans.

Jak długo potrafisz być w takim transie?
Aż mi się album skończy. „Nowy Testament” powstawał 80 dni. A później się we mnie wypala i mam zjazd. Idę wtedy robić gry wideo, które też uwielbiam, ale które są moją pracą, więc traktuję je zupełnie inaczej.

I nie masz lęku, że tym razem wypaliłeś się już naprawdę i kolejna górka nie przyjdzie?
Oczywiście, że mam. Od dawna. Zacząłem o tym myśleć, jeszcze zanim wziąłem się za scenariusze Szyłaka, czyli dobre pięć czy sześć lat temu. Bałem się, że „Pełnej automatyzacji” już nie zrobię. Ale co roku jakoś się udaje.

Co dało ci streamowanie w internecie pracy nad „Morfołakami”?
W każdej pracy są momenty zmęczenia. Myśli, że może dzisiaj odpuszczę, zrobię sobie przerwę. Świadomość, że są ludzie, którzy oglądali moje rysowanie, dyscyplinowała mnie.

Kiedy jesteś w trybie tworzenia, ważny jest dla ciebie odbiorca? Zastanawiasz się, czy coś się sprzeda?
Nigdy nie zastanawiam się nad tym, co ludzie powiedzą. Najgorzej wychodzą ci, którzy słuchają rad od wszystkich i wciąż się głowią, jak zostaną odebrani. Tacy twórcy kończą na rysowaniu Kaczora Donalda.

Wielu polskich komiksiarzy marzy o tym, by utrzymywać się z robienia komiksów. Ty masz to gdzieś…
Każdy chce się utrzymywać z robienia czegoś, co kocha. Ja mam ten przywilej, że równie mocno, co robienie komiksów, kocham też robienie gier wideo. Swoich, bo to nie są gry robione na zlecenie. Żeby utrzymać się w Polsce z komiksów, trzeba zrobić 100 tysięcy fikołków na batucie i 10 tysięcy salt. Życie z gier jest o wiele prostsze. Gry dają mi tę swobodę, dzięki której nie muszę sobie wyobrażać robienia komiksów na zlecenie. Bo, szczerze mówiąc, nie byłbym w stanie. Rok w rok dostaję ogłoszenie o konkursie na komiks ekonomiczny i rok w rok nie nadążam z kasowaniem tego maila. Oczywiście, chciałbym być Enki Bilalem, który siedzi sobie we Francji, raz na dwa lata walnie album i z tego żyje. Ale w Polsce to nierealne.

Czujesz się syty? Jesteś w ekstraklasie polskiego komiksu. Zarabiasz robiąc gry, masz czas na robienie komiksów. Ludzie czekają zarówno na każdą twoją nową grę i każdy nowy album. Osiągnąłeś już „to”?
„To” jest zawsze za kolejnym komiksem. I każdy kolejny album jest „albumem życia”. Zawsze będziesz gonił i nigdy nie dogonisz. I to zawsze będzie bolało. Ale jeszcze bardziej bolałoby, gdybym w wieku 40 lat powiedział sobie: „jestem na szczycie, nie muszę już gonić”. Wyobraź sobie mnie 10 lat po takim stwierdzeniu. Mam 50 lat i wciąż myślę: „miałem 40 lat, gdy osiągnąłem wszystko”. Co bym wtedy robił?