Morfolaki 4, recenzja na naEkranie.pl


Żyją wśród ludzi, ale nas nie przypominają. Kim są? Czego pragną? Dziwaczne stworzenia powracają w nowym zbiorze autorstwa Nikodema Skrodzkiego i Mateusza Skutnika.

Morfołaki to stworzenia ze snu. Żyją na granicy marzeń i rzeczywistości, nieraz wchodząc w interakcję z ludźmi. Niczym w piosence Eurythmics jedne chcą nas wykorzystać, inne – pomóc nam. Jedno jest pewne. Potrzebują nas tak samo, jak my potrzebujemy ich.

Muszę przyznać, że nigdy nie czytałem wcześniejszych tomów dzieła Skrodzkiego i Skutnika. Nowy Testament był moim pierwszym spotkaniem z owocem ich niecodziennej wyobraźni. Znajomość reszty serii nie jest jednak wymagana. Nowy Testament to utwór bardzo przemyślany, przystępny dla nowego czytelnika, ale jednocześnie wymagający. Historie w zbiorze są pełne niuansów i po przeczytaniu zostawiają więcej pytań niż odpowiedzi. Z początku fabuły poszczególnych rozdziałów są niepowiązane ze sobą, ale szybko widoczne stają się motywy przewodnie.

Jak sugeruje nazwa, Nowy Testament skupia się na temacie wiary. Bohaterowie bez końca dyskutują o tym, czy wiara w bóstwa, istoty nadprzyrodzone, czy po prostu – wiara w czyjeś istnienie – ma moc sprawczą. Wszystko prowadzi do przywodzącego na myśl księgę Hioba zakładu dwóch potężnych przywódców morfołaków.

Drugim ważnym motywem są sny. Bohaterowie spędzają w snach tyle samo, a nawet więcej czasu niż na jawie. Świat snów jest niesamowitym miejscem przenikającym się z rzeczywistością, a władza nad nim przynosi niepokojące rezultaty. Surrealistyczny świat Skrodzkiego jest zaskakująco kompletny, wierny swym wewnętrznym prawom. Dzięki temu warto wracać do już przeczytanych stron, żeby zapoznać się z nimi przez pryzmat później ujawnionych informacji.

Czarno-białe ilustracje autorstwa Mateusza Skutnika nawiązują do sennej tematyki. Proste w formie obrazy są wyolbrzymione i dziwaczne, niczym na wpół zapamiętane sny zaraz po obudzeniu. Po przerwaniu lektury nasuwa się wątpliwość, czy przeczytana opowieść nie była tylko snem czytelnika.

Chociaż każdy morfołak działa przede wszystkim dla siebie, reprezentują one skrajnie różne postawy. Trójlicowy Sswijn za wszelką cenę pragnie potęgi, a mądry Ssufok – spokoju i wspólnej egzystencji ze śmiertelnikami. Ta dwójka, a także kilkanaście innych stworów ze stron komiksu, to naprawdę interesujące, niejednoznaczne postacie, przywodzące na myśl mieszkańców czerwonego pokoju z Miasteczka Twin Peaks. Próby odczytania ich charakterów i intencji to duża część przyjemności z lektury komiksu.

Nie każda historia reprezentuje podobny poziom. Początkowy rozdział jest bardzo krótki, ale nawet na tych kilku stronach – bardzo nieciekawy. Dalsze historie nie zawsze angażują, chociaż te udane są znacznie liczniejsze od złych. Część opowieści cierpi też na nadmiar postaci drugoplanowych i wątków fabularnych.

Morfołaki to album trudny do ocenienia. To na pewno utwór wymagający od czytelnika więcej wysiłku niż typowa seria komiksowa. Zabierając się do lektury, należy zadać sobie dwa pytania. Czy lubię niejednoznaczność i brak jasnych wyjaśnień? Czy nie boję się własnych snów? A potem, niezależnie od odpowiedzi, warto dać serii Nikodema Skrodzkiego szansę.

Autor: Mateusz Horbaczewski



Morfołaki 4, recenzja Karola


Wszystko zaczyna się od doskonałych szortów. Takich pewniaków, które siedemnaście lat temu zgarnęłyby grand prix festiwalu w Łodzi. Świetnie opowiedziane, narysowane z pazurem w oryginalnym stylu, który nie jest kopią jakiegoś nie wydanego w Polsce francuza, fantastyczny świat, świetni bohaterowie. Tylko teraz jest teraz a nie siedemnaście lat temu. Jakby Mateusz się nie starał ze scenariuszy Skrodzkiego można wyciągnąć prosta anegdotkę, mniej lub bardziej grafomańsko nadętą, ale to wszystko.

Pomiędzy scenarzysta a rysownikiem jest przepaść. Skutnik strzela od niechcenia kreskami, które wypełniają fasadowy świat pomysłów Skrodzkiego. Widać tu wyraźnie że scenariusz komiksowy to nie fajny pomysł i tyle.

Efekt tego jest taki, że to album do oglądania bardziej niż czytania, do tego poprzedzonego fenomenalnym making of.
Skutnik najlepszy jest solo, on nie potrzebuje wymyślacza historii, poza tym bądźmy szczerzy czas genialnych debiutów ma za sobą (2005-2006 cześć ich pamięci).

Autor: Karol Konwerski

 



Morfołaki 4; recenzja na forum Gildii


Przeczytałem “Morfołaki: Nowy testament”, tzn… właściwie przeczytałem wszystkie “Morfołaki”.

Przed zabraniem się za “Nowy testament” postanowiłem odświeżyć sobie o co w tym wszystkim chodzi.
Sięgnąłem więc po wydane 10 lat temu Morfołaki (zebrane), których (wstyd przyznać) nigdy nie skończyłem czytać. 10 lat temu utknąłem na którymś z opowiadań i nie było siły, aby ruszyć dalej. Co dziwne, bo jak czytałem wcześniej wydawane 2 tomy bardzo mi się podobały. Najwyraźniej nie był to wtedy czas na taką lekturę.

W każdym razie po 10 latach wróciłem do tego albumu i… wsiąkłem na dobre. Genialność tych opowiadań i zbudowanego świata powala. Z wielką przyjemnością przeczytałem wszystkie 58 zamieszczonych opowiadań (łącznie z niezrealizowanymi scenariuszami) oraz umieszczony na końcu opis przedstawicieli tego świata.

Rewelacja.

Tak “pobudzony psychicznie” ruszyłem z dużymi nadziejami do nowego albumu.
“Nowy testament” zawiera 11 opowiadań, które w zbiorczym albumie przedstawione były w formie scenariuszowej (z jednym małym wyjątkiem, a mianowicie opowiadaniem “Dominanty: Wiara, który był w spisie poprzedniego tomu, ale nie został zamieszczony).
Zamieszczone uprzednio scenariusze zostały zmodyfikowane, głównie rozpisane na większą ilość stron (chociaż jest też kilka różnic) – sens ich jednak pozostał taki sam.
Graficznie również widać sporą różnicę. Wiadomo Mateusz przez 20 lat od rozpoczęcia rysowania “Morfołaków” poczynił szalone postępy i dzisiejsze jego rysunki są po prostu inne (mimo (co widać), że starał się nawiązać stylistyka do wcześniejszych prac) nowe rysunki są bardziej uporządkowane, czytelniejsze i generalnie łagodniejsze. W starych pracach wyczuwa się “dzikość” i zbuntowanie młodego rysownika. Teraz można podziwiać ciekawszą kompozycję plansz i więcej całostronicowych kadrów.

Autor: Graves.



Morfołaki 4; recenzja na WAK-u


Tego komiksu miało nie być. Mateusz Skutnik sięgnął jednak po niezrealizowane wcześniej scenariusze i narysował zupełnie nowe historie ze świata “Morfołaków”. Drugie wejście do tej samej rzeki okazuje się sukcesem. Chociaż…

“Morfołaki” były jednym z pierwszych komiksów Mateusza Skutnika. Tworzył je na bazie scenariuszy Nikodema Skrodzkiego, a kolejne nowelki pojawiały się na łamach fanzinów. Mroczne historie z pogranicza życia i snu narysowane undergroundową kreską stały się znakiem rozpoznawczym Skutnika. Później stały się nim oczywiście piękne, “rewolucyjne” akwarelki; ale pamiętajmy że autor wyrósł z undergroundu właśnie. W 2004 i 2005 roku ukazały się dwa albumy zbierające wybrane odcinki “Morfołaków”. W 2007 roku z kolei ukazał się – jak byśmy dziś powiedzieli integral zbierający wszystkie odcinki, niezrealizowane scenariusze, szkice plansz i pojedyncze rysunki a także bogate morfiarium. I kiedy wydawało się, że temat “Morfołaków” został definitywnie zamknięty, Mateusz Skutnik stwierdził, że jednak przysiądzie i dorysuje plansze do tych scenariuszy, które do tej pory leżały odłożone gdzieś na półkę. Powstał z nich premierowy album, zatytułowany “Nowy Testament”.

Morfołaki – pierwotne dzieci chaosu wracają w jedenastu nowelkach. Wracają w nich starzy, dobrzy znajomi: Ssufok, Mrogul, Bulwiec, Drzewochwyty, Słonioły, diabeł z trzema głowami czy Szczudłak… Wracają do świata snów, koszmarów i nocy. Świata równoległego do naszego. Bo przecież rzeczywistość i sen to dwie równoległe płaszczyzny, z człowiekiem jako przejściem między nimi. To człowiek się boi, śni, marzy, żyje. Morfołak zaś jest gdzieś obok i pojawia się w najmniej spodziewanym momencie. W wąwozie, do którego trafiają “dziwni”, przy drzewie starca, który próbuje żyć w zgodzie z naturą, nad brzegiem morza gdzie pojawiają się syreny, w kościele gdzie kuszeni są wierni…

Porównując efekt albumowy do scenariuszy Nikodema Skrodzkiego widać, że Mateusz Skutnik delikatnie przekomponował pierwotnie zakładany układ kadrów. Rozbudował niektóre z historii. Ciekawie wypada też porównanie planszy otwierającej album. Akurat pierwsze kadry z “Rytuałów, których nie widzicie VII” były zaprezentowane już w 2007 roku. Teraz przerysowane wyglądają już inaczej. Lepiej? Gorzej? Ja wolałem wersję pierwszą. Bardziej minimalistyczną, z długimi cieniami i wątłymi drzewami. Z takim bowiem stylem zawsze kojarzyły mi się “Morfołaki”.

M.in. dlatego we wstępie użyłem stwierdzenia “chociaż”. Nie, że nowym “Morfołakom” mam coś do zarzucenia pod względem scenariuszy czy artystycznym. Chodzi mi raczej o to, że są po prostu “nowe”, w dosłownym znaczeniu tego słowa. Widać, że pod względem rysunku Mateusz Skutnik poszedł do przodu. Jest dokładniejszy, trzyma się bardziej w ryzach, nie jest tak ekspresyjny jak w starych “Morfołakach”. Moje “chociaż” wynika więc bardziej z przyzwyczajenia do poprzedniej wersji. Bardziej brudnej, bardziej podziemnej. Co nie znaczy, że “Morfołaki” A.D. 2017 nie cieszą.

Autor: Mamoń



Morfołaki 4, recenzja na niezatapialni.pl


Najtrafniejszym pytaniem, opisującym Morfołaki, zawsze wydawało mi się: „co?”. Bo taki to też komiks – dziwny, oniryczny, trudny do uchwycenia i zdefiniowana.

W najprostszych słowach mówiąc, „Morfołaki” to istniejąca od ponad 20 lat na polskim rynku seria Mateusza Skutnika (rysunki) i Nikodema Skrodzkiego (scenariusz), rozgrywająca się w przedziwnym świecie fantasy zamieszkanym przez straszno-smutne stworzenia, żywiące niezdrową skłonność do filozofowania. Scenarzystą „Morfołaków” jest Skrodzki, ale z tego, co Skutnik mówił na GDAK-u wynika, że teksty powstały wokół projektów postaci, które podsuwał mu Mateusz. Są to zresztą teksty bardzo stare, przez co autorstwo Skrodzkiego w „Nowym Testamencie” jest nieco dyskusyjne – obecnie ani Skutnik, ani wydawnictwo nie mają ze Skrodzkim kontaktu; zilustrowane w albumie scenariusze pochodzą sprzed kilkunastu lat i nie wiadomo nawet, czy dziś Skrodzki napisałby to tak samo.

To jednak wiedza okołotematowa, nie mająca absolutnie żadnego wpływu na to, jak odbiera się nowe „Morfołaki”. A te pozostały tak samo trudne i nieoczywiste, jak je zapamiętałem. Zmieniłem się jednak ja sam. Kiedyś przeszkadzała mi morfołakowa anarchia – to, że poszczególne opowiastki są ze sobą bardzo luźno połączone; często wydaje się, że nie mają sensu, a postaci ględzą w nich dla samego ględzenia; światem przedstawionym nie rządzą żadne oczywiste i proste do wyłapania reguły; a wszystkie wysuwane przeze mnie interpretacje były chwiejne i niewiarygodne. Młodzieńczego Tomka nieuchwytność „Morfołaków” drażniła, bo wybijała ze świata prostych, oczywistych opowieści, dających czytelnikom jasne komunikaty. Chciałem sensów i łatwych do odczytania metafor.

Dzisiaj, te 10 lat później (ale ten czas zapierdala) w „Morfołakach” uwodzi mnie właśnie to, że sensów i metafor nie znajduję. Miniatury Skrodzkiego są nieoczywiste. To nie Coelho, nie da się w jego scenariuszach znaleźć wulgarnej alegorii i powiedzieć: „ta historia wcale nie jest o potworkach, ale o sensie życia”. Zamiast tego są niepewne punkty zaczepienia, po które sięgam, próbując podpiąć coś sensownego. Jest bardzo plastyczny, niemal płynny świat, w którym może się wydarzyć wszystko. Są postaci wprowadzane na jedną scenę, a zachowujące się, jakby żyły w tym świecie od zawsze. Są i takie, które przewijają się przez kilkanaście scenariuszy, ale wciąż nie wiemy, o co im chodzi. Są dziwaczne, okrutne potwory, wędrujący filozofowie rozważający o prawach rządzących światem i zwykli ludzie, zajmujący się zwykłymi sprawami. Jest gadanie o snach, wierze i ciemności. Są pytania, ale nie ma odpowiedzi. „Morfołaki” rozrzucają przed czytelnikiem wskazówki i tropy, lecz wcale nie oczekują, że czytelnik za nimi podąży. A jeżeli podąży, to nie obiecują, że coś na końcu szlaku odnajdzie. Jakby Skrodzkiego i Skutnika bardziej niż przekazanie czegokolwiek, interesowało samo zabawianie czytelnika. Zwodzenie go, uwodzenie, drażnienie.

Mam taką myśl, że „Morfołaki” to swego rodzaju prawdziwe fantasy. Nie takie udawane, w którym do historycznego średniowiecza dorzuca się małych, grubych ludzi (krasnoludy), wysokich, szczupłych ludzi (elfy) i opisaną bardzo konkretnymi formułkami magię, ale prawdziwe, fantastyczne. Zamieszkałe przez niezrozumiałe istoty, postępujące w nieracjonalny – z naszego punktu widzenia – sposób. Rządzące się zbiorem nieoczywistych reguł (poprzedni integral „Morfołaków” rozpoczyna się od swoistego dekalogu), morfujących w listę delikatnych sugestii, o których z czasem zapominają zarówno autorzy, jak i czytelnik. W świecie „Morfołaków” naprawdę wydarzyć się może wszystko. Dokładnie tak, jak powinno dziać się w fantastycznych światach.

Osobnym tematem są rysunki Skutnika. Mateusz znalazł ciekawe wyjście, by pozostać uczciwym zarówno wobec starych „Morfołaków”, jak i wobec Skrodzkiego – nieobecnego dzisiaj w serii. Postanowił narysować ten komiks tak, jak robił to te naście lat temu. Od ręki, bez przymiarek i poprawek, w undergroundowym założeniu, że będzie dobrze, a jak nie będzie dobrze, to też będzie dobrze. I wyszło mu to fenomenalnie. Postęp wobec prac sprzed kilkunastu lat widać gołym okiem – wystarczy otworzyć obok siebie stare „Morfołaki” i nowe. „Nowy Testament” jest lżejszy, rysowany o wiele pewniej, kadrowanie jest czytelniejsze, a odbiorca nie gubi się już tak łatwo w narracji. A jednocześnie są to te same „Morfołaki” – czasami nabazgrane, czasami pokraczne, czasami nieprzemyślane (np. pierwsza strona nowelki „Wąwóz” jest narysowana w większej ramce niż pozostałe), czasami trudne do odczytania. Zresztą, powrót nagradzanego profesjonalisty z takim bagażem i doświadczeniem jak Mateusz, do siebie sprzed lat ogląda się tak przyjemnie, że wkleję wam tutaj jutubkę z rysowania, bo Mateusz transmitował w internecie powstawanie „Nowego Testamentu”.

To nie jest prosta lektura, po której będziesz mógł pójść do swoich niekomiksowych przyjaciół i chwalić się, że przeczytałeś taki i taki komiks, w którym chodzi o a i b, a najbardziej podobało ci się tamto i owamto. To raczej komiks, który wprawi cię w zakłopotanie i konsternacje. Będziesz sobie zadawał po nim dziwne pytania. Będziesz wracał do scen i nowelek, szukając w nich sensów i metafor. W którymś momencie najprawdopodobniej się wkurwisz i dojdziesz do wniosku, że to wszystko blaga, nie ma to sensu i całe te „Morfołaki” są przereklamowane. Ale wtedy akurat będziesz w błędzie.

PS Bardzo ładny akapit napisał kiedyś o „Morfołakach” Jerzy Szyłak: „I Skutnik, i Skrodzki to twórcy osobliwi – to, co robią i co interesuje ich najbardziej, różni się zdecydowanie od typowych historii komiksowych opartych na wyrazistej akcji i jeszcze wyrazistszych schematach. Bardziej interesuje ich ulotna poezja zdarzeń, nastrój chwili, dziwne stany duszy, to, co kryje się pod podszewką rzeczywistości” (J. Szyłak, Druga strona komiksu, Elbląg 2011, s. 48).

Autor: Tomasz Pstrągowski



Jedna plansza, trzy wersje, szesnaście lat.


Ta plansza to była ostatnia plansza do serii Morfołaki jaką kiedykolwiek narysowałem… Do teraz, znaczy się. To ostatnia plansza z pierwszego runu 1997 – 2001, narysowana właśnie w 2001 roku.

 

Wersja 1 (2001)

 

To pierwsza plansza krótkiej, czteroplanszowej historii (która obecnie otwiera nowy album), więc urwanie tego cyklu akurat na tej planszy wydaje się bezsensowne. Nie za bardzo pamiętam  dokładnie czemu akurat w tym momencie przestałem rysować ten cykl, powodów mogło być parę. Po pierwsze – wydaje mi się że wtedy już mocno siedziałem w innej serii, zatytułowanej Rewolucje, która wyrosła poniekąd na fundamencie Morfołaków. Morfołaki to był komiks zawalony kreskami, rysunkowym chaosem i przypadkowością, bez szkicu, bez przygotowania, bez przebaczenia. Rewolucje, będąc szkicowane ołówkiem w podobny sposób – dążyły w stronę wyczyszczenia kreski w kierunku ligne claire w tuszu (tak, wiem, teraz, z perspektywy czasu ligne claire w Rewolucjach wydaje się żartem).  Drugim powodem mogła być złożoność scenariuszy Nikodema Skrodzkiego, który uczył się pisania tych historii w miarę jak ja je rysowałem. Te ostatnie historie były już mocno złożone, rozbudowane i dłuższe niż większość wcześniejszych, które były krótkimi etiudami. Te ostatnie historie (z których jest złożony najnowszy album, Morfołaki: Nowy Testament) zotały niezrealizowane i ukazały się drukiem w zbiorczym wydaniu Morfołaków w 2007 roku. Trzecim powodem porzucenia cyklu mogła być bardzo trywialna sprawa, mianowicie – skończył mi się papier na którym rysowałem cały cykl do tej pory. Jak się za chwilę okaże – rodzaj papieru jest bardzo ważny w produkcji Morfołaków. Tę zmianę papieru widać na powyższej planszy z 2001 roku, ona ma inne proporcje niż oryginalne Morfołaki. Jest szersza niż pozostałe plansze. Tak czy siak – to był koniec Morfołaków. Aż do 2016.

 

Wersja 2 (2016)

 

Oh boy. Tak patrząc z perspektywy czasu trzeba było się wtedy bardziej przygotować do wielkiego powrotu do tego świata. I to nie tylko technologicznie. Powrót ten nastąpił podczas 24 Hour Comic 2016, w październiku. Jak wiecie jest to 24-godzinny maraton rysowania komiksów. Pomyślałem – będzie pięknie, mam gotowe scenariusze, komiks jest czarno-biały, nie muszę taszczyć farb ze sobą, tylko tusz i piórko, będzie dobrze, poznam nowych ludzi, zwiedzę piękne kraje, mówili. W zasadzie cały ten plan runął w momencie narysowania pierwszej planszy (tej powyżej właśnie). W dwojaki sposób. Po pierwsze technologicznie – kupiłem sobie zły papier. Zwykły brystol. No, taki nie do końca zwykły, był mocno gładki, na tyle, by mnie zwieść z sklepie, ale nie na tyle, by przyjąć kreskę z godnością jaką wymaga ten typ rysunku. Aby to lepiej wam zobrazować, przedstawiam dzięki uprzejmości mojej żony mikroskopowy widok kresek na brystolu zestawiony z widokiem podobnych kresek na papierze który ostatecznie wybrałem do tego komiksu. Mam wrażenie że te obrazki mówią więcej niż tysiąc słów na ten temat:

 

 

 

 

Na wypadek jednak gdyby te obrazki nie był warte tysiąca słów, śpieszę z wyjaśnieniem. Otóż na zwykłym brystolu położona z piórka kreska staje się mechata, prawdopodobnie zależy to od tego, że piórko kładzie dosyć grubą warstwę tuszu w kresce i ten tusz się rozlewa. Stare Morfołaki były rysowane innym narzędziem, Isografem Rotringa (taka naleciałość ze studiów jeszcze). Rysując ołówkiem lub mazakiem naturalnie takiego problemu nie ma. Tego nie widać na powyższym skanie całej planszy, ale zapewniam was, od razu to zauważyłem gołym okiem i wiedziałem już, że projekt upadł. Jednak będąc twardym zawodnikiem brnąłem dalej podczas tej dwudziestki czwórki, głupio było opuścić kolegów i koleżanki w boju. Wtedy powstało łącznie siedem plansz, które wszystkie posłużyły jedynie jako szkic do porządnych, albumowych plansz a potem poszły do kosza. Zostawiłem sobie tylko tą, na okoliczność tego właśnie artykułu o jednej planszy przez wieki. Ale to nie wszystko. Problemy techniczne to tylko jedna strona medalu. Druga – to problem, z braku lepszego określenia – psychologiczny. Widzicie, Morfołaki to cykl który był rysowany, jak już wcześniej napisałem – bez opamiętania, bez ładu i składu i stricte do szuflady, lub obiegu kserowanych zinów, których było wtedy może kilka w całej Polsce. Nowy album miał być rysowany prosto do wydania albumowego podczas festiwalu komiksowego w Warszawie, wydany w twardej okładce i na kredzie. Jak więc widzicie – problem polegał na tym: jak narysować komiks do szuflady, który łamie wszelkie zasady porządnego rysowania komiksów, a jednocześnie jest komiksem albumowym o statucie, nie bójmy się tego słowa – tak na wpół owianym pewną legendą. Jak połączyć podejście “pieprzyć wszystko, to i tak do szuflady” z narosłym przez lata jako takim profesjonalizmem w temacie rysowania albumów komiksowych. Tyle tematem wstępu. Pierwszym, i jak się okazało największym błędem (tuż po wyborze złego papieru) było to, że ja ten komiks zacząłem szkicować. Tak jakbym rysował Rewolucje. Morfołaki zawsze powstawały bez szkicu. Zawsze. Te naszkicowane totalnie odstawały jakościowo od starych plansz. Może nie tyle jakościowo, co charakterem. To wyglądało jak zupełnie inny komiks. A chodziło mi o to, by ten cykl rysować na tyle podobnie do starego runu na ile się tylko da, biorąc pod uwagę, że minęło 15 lat. Tak więc to pierwsze podejście do powrotu spaliło na panewce, a ta plansza to jedyna pamiątka z tej porażki. Idźmy dalej.

 

Wersja 3, ostateczna (2017)

 

No i tak to teraz wygląda. To jest plansza, którą zobaczycie zaczynając czytać ten album. Szesnaście lat po przerwaniu rysowania, na innym papierze, innym narzędziem, będąc innym człowiekiem próbuję wejść drugi raz do tej samej rzeki. Na fotografiach mikroskopowych powyżej można zauważyć, że ten nowy, odpowiedni papier to 160 g/m2 glossy color copy. Tak, to papier do ksero. Taki grubszy. Ale najważniejsze jest to, że połyskliwy. Jak tusz z piórka zachowuje się na takim połyskliwym, (kredowym? lakierowanym?) papierze – widać pod mikroskopem powyżej. To był ten papier. Ten jedyny, ten najlepszy. Żona mi go znalazła – to oczywiste, że został tym jedynym. Zanim zaczniecie sarkać, że jak to, jak można rysować albumy na takim śmieciowym papierze – chciałem was poinformować, że pierwszy run Morfołaków był rysowany na kartonowych podkładkach do koszulek typu t-shirt, których to podkładek kiedyś używano w sklepach (koszulki były ładnie złożone na takim kartonie). Ten karton był również lakierowany i lśniący i Isograf jeździł po nim jak łyżwa po lodzie. Podobnie jak teraz piórko na tym papierze ksero. Także, jak widzicie, rysowanie tego komiksu na najgorszym materiale jest jakby tradycją. Druga sprawa – teraz łatwo mi o tym mówić z perspektywy czasu i skończonego albumu, ale wtedy, w lutym 2017, kiedy na nowo zaczynałem rysować ten album (tak, ten fakap z pierwszym podejściem do narysowania nowych Morfołaków z października zastrzelił mnie na cztery miesiące), wielkim olśnieniem dla mnie było to, że tego komiksu nie mogę szkicować. Że muszę go bezczelnie puścić, bez przebaczenia, bez poprawiania, bez litości tak, jak te stare Morfołaki. Tak naprawdę pierwsza strona, która została narysowana to nie jest ta pierwsza w albumie (powyżej), tylko pierwsza z drugiej historii pt. Wąwóz. Poza tym to nie była plansza, tylko próba zrobienia tej planszy. Możecie zauważyć że jest większa niż wszystkie inne w albumie – bo nie miała ramek, była po prostu narysowana na odwal na kartce i tyle. Tak po staremu, bez ładu i składu. Ale jak ją narysowałem to wiedziałem, że jestem na dobrym tropie i że to tak właśnie ma wyglądać. Potem poszło już w miarę gładko, co możecie obejrzeć w pierwszej serii mojego cyklu video Ink Companion, o tutaj.

 

Taka jest historia tej planszy, papieru, tuszu, narzędzi i mentalnych potyczek z samym sobą jakie musiałem przejść by dać wam do ręki ten nowy tom morfołackiej sagi. Mam nadzieję, że stare i nowe jakoś ze sobą współgra.



scenariusz vs strona


Najczęściej scenarzysta polski pisze komiksy w formie opowiadania. Co, kto, gdzie i dialogi. Reszta zostaje w gestii rysownika. Czasami jednak ma on konkretną wizję planszy i nie ma bata, trzeba trzymać się scenariusza. Co ciekawe, Nikodem Skrodzki, scenarzysta morfołaków prawie wszystko pisał w formie opowiadania, czasami tylko dawał sugestię ułożenia kadrów na stronie. Jednak, nie wiedzieć czemu, te dwie strony rozrysował szczegółowo, dzięki czemu mogę wam pokazać porównanie scenariusza ze skończoną stroną. Enjoy!



Rewolucje 10; recenzja na Alei Komiksu


Automatyzacja albo śmierć.

Wiek XVIII dał podwaliny pod ogromne zmiany społeczno-gospodarcze określane jako rewolucja przemysłowa. Od wieków ludzie wciąż szukają nowych sposobów, aby produkować szybciej, taniej i więcej. Przejście z gospodarki opartej na produkcji rzemieślniczej do fabrycznej jest tylko jednym z etapów dążenia człowieka do automatyzacji produkcji. Pojawiające się od czasu do czasu doniesienia o kolejnych postępach na drodze do skonstruowania w pełni inteligentnej maszyny niektórym dają nadzieję na lepsze jutro, innym zaś spędzają sen z powiek. Czy robotyzacja produkcji będzie pierwszym krokiem do zagłady ludzkości?

Zapoczątkowana w 2004 roku seria Mateusza Skutnika, “Rewolucje” doczekała się już dziesiątej odsłony. “Pełna automatyzacja” jest jednocześnie trzecim albumem w cyklu, do którego scenariusz napisał Jerzy Szyłak. Osadzony w konwencji steampunk komiks porusza kontrowersyjny temat wprowadzenia do masowej produkcji maszyny eliminujące człowieka z procesu produkcyjnego wszelkich dóbr.

Główny bohater “Pełnej automatyzacji”, Georg, młody i ambitny konstruktor, stawia śmiałą tezę. Pełną równość w społeczeństwie i zniesienie barier można osiągnąć jedynie poprzez całkowite wykluczenie robotników. Państwo, dając możliwości nauki i samodoskonalenia, powinno żądać jak największych osiągnięć od swoich obywateli. Tym samym mniej wykształceni są albo zwyczajnie leniwi, albo nie mają zdolności. W obu przypadkach są dla społeczeństwa zbędni. Zapalczywy naukowiec przekonuje, że rozwiązanie jest tylko jedno – pełna automatyzacja procesu produkcyjnego, co jednoznaczne jest z wyrzuceniem mas robotników na bruk. A kto nie pracuje, ten nie je. Utopijny plan Georga, jak to zwykle z utopiami bywa, szybko zamienia się w totalitarny koszmar.

Jerzy Szyłak w dziesiątej odsłonie “Rewolucji” tworzy bardzo niepokojącą wizję przyszłości jako państwa totalitarnego, opartego na całkowitym podporządkowaniu się władzy państwowej, regulującej każdy aspekt życia obywateli. Co ciekawe, scenarzysta porusza ten problem z nieco odmiennej, niż zazwyczaj jest to ukazane, strony. To nie same maszyny są tu największym zagrożeniem. Roboty wcale się nie buntują, nie przejmują władzy samoczynnie. Wręcz przeciwnie, są całkowicie posłuszne i w pełni przewidywalne w swych działaniach. To właśnie dlatego są tak atrakcyjne dla władzy, która chętnie zamienia na nie obywateli. Uzurpująca sobie prawo do władzy elita zaczyna otaczać się kukiełkami w postaci robotów, nie dostrzegając, komu tak naprawdę powinna służyć.

W tym kontekście nie sposób nie odczytywać komiksu Skutnika i Szyłaka nie tylko jako czarnej wizji przyszłości, ale także komentarza dotyczącego totalitaryzmu XX wieku. To właśnie najgorsi zbrodniarze minionego stulecia, Stalin, Hitler, Pol Pot, Mao Zedong próbowali wyhodować nowe, lepsze społeczeństwo, w pełni posłuszne jedynej władzy. Władzy, która pod otoczką pięknych haseł, powoli kręciła bat na własnych obywateli. Zresztą, odwołując się do samego komiksu, Georg także wprowadza zmiany, posiłkując się wizjami równego społeczeństwa opływającego w dostatki.

“Pełna automatyzacja” to, oprócz przejmującego scenariusza, także charakterystyczne prace Mateusza Skutnika. Gdański grafik i malarz tworzy swe komiksy na czerpanym papierze przy użyciu akwareli. Trudno się oderwać od jego plansz, które, każda z osobna, są małymi dziełami sztuki. W dziesiątym albumie serii rysownik ogranicza paletę barw do fioletu i turkusa, co daje wspaniałe połączenie. Niepokojące, pełne wiszącej w powietrzu grozy plansze nie pozwalają przejść obok komiksu obojętnie.

Najnowsza odsłona “Rewolucji” to kolejny świetny komiks duetu Skutnik i Szyłak, zabierający czytelnika do dziwnej, choć jednocześnie dość nam bliskiej krainy spod znaku pary i maszyn. Jedna z lepszych polskich serii komiksowych wcale nie zwalnia. Autorzy już zapowiedzieli jedenasty album, a od niedawna w księgarniach dostępne jest wznowienie pierwszych czterech historii zebranych w integral. Rewolucja trwa.

Karol Sus



Rewolucje Integral, recenzja w Ziniolu


“Rewolucje – Integral” to wyczekiwany przez fanów album, zbierający pierwsze cztery tomy serii Mateusza Skutnika. Swego czasu, kiedy w Polsce komiksów było jak na lekarstwo, a za wydawanie polskich autorów nikt nie chciał się zabierać, wydawnictwo Egmont ruszyło z kilkoma seriami, wśród których najciekawszą, ale i najbardziej ryzykowną były właśnie “Rewolucje”.
W pełni autorski projekt Mateusza Skutnika, rysowany charakterystyczną kreską i dotyczący odkryć oraz wynalazców przełomu wieku doczekał się czterech odcinków. Wszystkie robiły duże wrażenie, ale czytane w odstępach czasowych powodowały, że pewne smaczki zacierały się i umykały uwadze odbiorców. A trzeba przyznać, że smaczków jest tu mnóstwo. Są elipsy. Są parabole. Postaci, pojawiające się na drugim albo i trzecim planie, w kolejnych albumach stają się niemal głównymi bohaterami opowieści. Wszystko, co niejasne i chaotyczne, składa się w przejrzystą całość w ostatnich kadrach komiksu.
Rzecz dotyczy wielkiej rewolucji technicznej i skupia się tak samo na wybitnych umysłach i wynalazkach, jak i na tych zupełnie nietrafionych, bądź nieudanych. Choć pojawiają się tu znane ze świata nauki i techniki nazwiska, to skutnikowe historie mają charakter alternatywny, a wymienione w nich wynalazki i odkrycia nie mają przełożenia na rzeczywistość.
W tej aurze tajemnicy i wynalazczości skąpane są rysunki. Fantastyczna architektura, niesamowite zabawy z perspektywą – to znak rozpoznawczy gdańskiego twórcy. Dodatkowo, integral “Rewolucji” zawiera w sobie kilka lub kilkanaście plansz, w których autor zdradza perfekcyjne opanowanie komiksowego warsztatu i języka tego medium. Dodam, że wszystkie albumy, składające się na ten solidny zbiór są mi znane od dobrych kilkunastu lat, ale podczas lektury czułem się, jakbym czytał je po raz pierwszy.

Jest tu jedna rzecz całkowicie zaskakująca. Chodzi o wyklejkę, na której znalazł się czarno-biały, dwustronny rysunek. Zaparkowałem przy nim na dobre kilkadziesiąt minut i kiedy wracam do tego komiksu – parkuję ponownie. Hipnotyzująca grafika. Pewnie nawet lepsza niż wyklejki w “Thorgalu”.
Wydane w opasłej cegle cztery pierwsze tomy serii przeszły lekki lifting – autor zrezygnował z poprzedniej, dość podstawowej czcionki, zastępując ją nową, skrojoną samodzielnie. Warto również dodać, że w sferze pisarskiej Skutnikowi pomagała Anna Jędrzejczyk-Skutnik oraz Nikodem Skrodzki, z którym autor swego czasu zrobił słyną, czarno-białą (również zebraną w integral) serię “Morfołaki”.
Jeśli ktoś mnie zapyta o “Rewolucje”, to powiem: brać, nie pytać. Wybitna rzecz, światowy poziom, czapki z głów.

Dominik Szcześniak



Rewolucje Integral, recenzja na Waku


Wiara i czucie? Czy też może mędrca szkiełko i oko? Wydaje się, że w serii „Rewolucje” wszystko jest jasne. Wydaje. Bo pozory mylą.

Gilbert. Doktor termodynamiki, który pracuje nad wysłaniem w kosmos rakiety. Profesor Bejmurat. Przy pomocy swych trumien szuka kontaktu ze śmiercią. Fransis Kopol. Rejestruje obrazy na taśmie. Henryk Naphta. Podróżnik w czasie. Czterech mędrców. Obok nich na planszach pojawia się jeszcze kilku innych odkrywców i wynalazców. Podróżujący pod wodą Jacques. Pracujący nad urządzeniem do przenoszenia przedmiotów na odległość prof. Nett. Próbujący odkryć tajemnice Czarnego Lądu Roland. Medyk Lemaitre. Numerolog Melnitzki. Polarnik, filmowiec… A nawet ruska mafia oraz Maria Skłodowska i Piotr Curie! Oświeceni. Ale jednocześnie ciągle poszukujący czegoś nowego. Bohaterowie serii komiksowej „Rewolucje” Mateusza Skutnika.

Zaistnieli już w latach 2004-2006 w czterech albumach „Parabola”, „Elipsa”, „Monochrom” i „Syntagma”. Od dłuższego czasu komiksy te nie były jednak osiągalne w normalnej dystrybucji. Dlatego też doczekały się – w końcu! – wznowienia. Tym razem w jednym, grubym tomie (a że w sprzedaży dostępne są kolejne tomy serii – to „Dwa dni”, „Na morzu”, „We mgle”, „W kosmosie”, „Pod śniegiem” oraz „Pełna automatyzacja” – integral „Rewolucje 1-4” dopasowano formą do nich). To dobre rozwiązanie, bo komiksy tworzą pewną całość, gdzie w tomie czwartym wyjaśnia się większość tajemnic. Ba, można odnieść wrażenie, że przez długi czas Skutnik wodzi nas za nos. Wprowadza na karty komiksu nowe postaci, tworzy – często kilkuplanszowe – nowelki (jedną z nich jest „Kinematograf” przesłodzony w wersji animowanej przez Tomasza Bagińskiego), z których buduje poszczególne części. Promuje tych swoich wynalazców, by zderzyć ich z dalekowschodnią „Rozprawą o naturze”.

Pierwsze cztery tomy „Rewolucji” nie są dla mnie nową lekturą. Mimo tego z przyjemnością przypomniałem sobie początek cyklu. To zgoła odmienne komiksy, niż tomy ostatnie. Skutnik tkwi jeszcze w podziemnej stylistyce, znanej z „Morfołaków”, komiksów o „Blakim” czy szortów drukowanych w fanzinach. To z nich wywodzą się wielkie głowy, koślawe domy i charakterystyczne drzewa. Dopiero zaczyna malować w psychodeliczne barwy, by w następnych pracach rozwijać tę technikę do perfekcji.

Kto nie miał jeszcze do czynienia z „Rewolucjami”, powinien skosztować. Kto przegapił któryś z albumów wydania Egmontu – niech nie zwleka. Myślę, że wydanie Timofa i cichych wspólników też nie będzie długo zalegało na półkach. Wszak “Rewolucje” to jedna z najlepszych polskich serii.

Mamoń


« Previous PageNext Page »