Morfołaki 4; recenzja na WAK-u


Tego komiksu miało nie być. Mateusz Skutnik sięgnął jednak po niezrealizowane wcześniej scenariusze i narysował zupełnie nowe historie ze świata “Morfołaków”. Drugie wejście do tej samej rzeki okazuje się sukcesem. Chociaż…

“Morfołaki” były jednym z pierwszych komiksów Mateusza Skutnika. Tworzył je na bazie scenariuszy Nikodema Skrodzkiego, a kolejne nowelki pojawiały się na łamach fanzinów. Mroczne historie z pogranicza życia i snu narysowane undergroundową kreską stały się znakiem rozpoznawczym Skutnika. Później stały się nim oczywiście piękne, “rewolucyjne” akwarelki; ale pamiętajmy że autor wyrósł z undergroundu właśnie. W 2004 i 2005 roku ukazały się dwa albumy zbierające wybrane odcinki “Morfołaków”. W 2007 roku z kolei ukazał się – jak byśmy dziś powiedzieli integral zbierający wszystkie odcinki, niezrealizowane scenariusze, szkice plansz i pojedyncze rysunki a także bogate morfiarium. I kiedy wydawało się, że temat “Morfołaków” został definitywnie zamknięty, Mateusz Skutnik stwierdził, że jednak przysiądzie i dorysuje plansze do tych scenariuszy, które do tej pory leżały odłożone gdzieś na półkę. Powstał z nich premierowy album, zatytułowany “Nowy Testament”.

Morfołaki – pierwotne dzieci chaosu wracają w jedenastu nowelkach. Wracają w nich starzy, dobrzy znajomi: Ssufok, Mrogul, Bulwiec, Drzewochwyty, Słonioły, diabeł z trzema głowami czy Szczudłak… Wracają do świata snów, koszmarów i nocy. Świata równoległego do naszego. Bo przecież rzeczywistość i sen to dwie równoległe płaszczyzny, z człowiekiem jako przejściem między nimi. To człowiek się boi, śni, marzy, żyje. Morfołak zaś jest gdzieś obok i pojawia się w najmniej spodziewanym momencie. W wąwozie, do którego trafiają “dziwni”, przy drzewie starca, który próbuje żyć w zgodzie z naturą, nad brzegiem morza gdzie pojawiają się syreny, w kościele gdzie kuszeni są wierni…

Porównując efekt albumowy do scenariuszy Nikodema Skrodzkiego widać, że Mateusz Skutnik delikatnie przekomponował pierwotnie zakładany układ kadrów. Rozbudował niektóre z historii. Ciekawie wypada też porównanie planszy otwierającej album. Akurat pierwsze kadry z “Rytuałów, których nie widzicie VII” były zaprezentowane już w 2007 roku. Teraz przerysowane wyglądają już inaczej. Lepiej? Gorzej? Ja wolałem wersję pierwszą. Bardziej minimalistyczną, z długimi cieniami i wątłymi drzewami. Z takim bowiem stylem zawsze kojarzyły mi się “Morfołaki”.

M.in. dlatego we wstępie użyłem stwierdzenia “chociaż”. Nie, że nowym “Morfołakom” mam coś do zarzucenia pod względem scenariuszy czy artystycznym. Chodzi mi raczej o to, że są po prostu “nowe”, w dosłownym znaczeniu tego słowa. Widać, że pod względem rysunku Mateusz Skutnik poszedł do przodu. Jest dokładniejszy, trzyma się bardziej w ryzach, nie jest tak ekspresyjny jak w starych “Morfołakach”. Moje “chociaż” wynika więc bardziej z przyzwyczajenia do poprzedniej wersji. Bardziej brudnej, bardziej podziemnej. Co nie znaczy, że “Morfołaki” A.D. 2017 nie cieszą.

Autor: Mamoń



Morfołaki 4, recenzja na niezatapialni.pl


Najtrafniejszym pytaniem, opisującym Morfołaki, zawsze wydawało mi się: „co?”. Bo taki to też komiks – dziwny, oniryczny, trudny do uchwycenia i zdefiniowana.

W najprostszych słowach mówiąc, „Morfołaki” to istniejąca od ponad 20 lat na polskim rynku seria Mateusza Skutnika (rysunki) i Nikodema Skrodzkiego (scenariusz), rozgrywająca się w przedziwnym świecie fantasy zamieszkanym przez straszno-smutne stworzenia, żywiące niezdrową skłonność do filozofowania. Scenarzystą „Morfołaków” jest Skrodzki, ale z tego, co Skutnik mówił na GDAK-u wynika, że teksty powstały wokół projektów postaci, które podsuwał mu Mateusz. Są to zresztą teksty bardzo stare, przez co autorstwo Skrodzkiego w „Nowym Testamencie” jest nieco dyskusyjne – obecnie ani Skutnik, ani wydawnictwo nie mają ze Skrodzkim kontaktu; zilustrowane w albumie scenariusze pochodzą sprzed kilkunastu lat i nie wiadomo nawet, czy dziś Skrodzki napisałby to tak samo.

To jednak wiedza okołotematowa, nie mająca absolutnie żadnego wpływu na to, jak odbiera się nowe „Morfołaki”. A te pozostały tak samo trudne i nieoczywiste, jak je zapamiętałem. Zmieniłem się jednak ja sam. Kiedyś przeszkadzała mi morfołakowa anarchia – to, że poszczególne opowiastki są ze sobą bardzo luźno połączone; często wydaje się, że nie mają sensu, a postaci ględzą w nich dla samego ględzenia; światem przedstawionym nie rządzą żadne oczywiste i proste do wyłapania reguły; a wszystkie wysuwane przeze mnie interpretacje były chwiejne i niewiarygodne. Młodzieńczego Tomka nieuchwytność „Morfołaków” drażniła, bo wybijała ze świata prostych, oczywistych opowieści, dających czytelnikom jasne komunikaty. Chciałem sensów i łatwych do odczytania metafor.

Dzisiaj, te 10 lat później (ale ten czas zapierdala) w „Morfołakach” uwodzi mnie właśnie to, że sensów i metafor nie znajduję. Miniatury Skrodzkiego są nieoczywiste. To nie Coelho, nie da się w jego scenariuszach znaleźć wulgarnej alegorii i powiedzieć: „ta historia wcale nie jest o potworkach, ale o sensie życia”. Zamiast tego są niepewne punkty zaczepienia, po które sięgam, próbując podpiąć coś sensownego. Jest bardzo plastyczny, niemal płynny świat, w którym może się wydarzyć wszystko. Są postaci wprowadzane na jedną scenę, a zachowujące się, jakby żyły w tym świecie od zawsze. Są i takie, które przewijają się przez kilkanaście scenariuszy, ale wciąż nie wiemy, o co im chodzi. Są dziwaczne, okrutne potwory, wędrujący filozofowie rozważający o prawach rządzących światem i zwykli ludzie, zajmujący się zwykłymi sprawami. Jest gadanie o snach, wierze i ciemności. Są pytania, ale nie ma odpowiedzi. „Morfołaki” rozrzucają przed czytelnikiem wskazówki i tropy, lecz wcale nie oczekują, że czytelnik za nimi podąży. A jeżeli podąży, to nie obiecują, że coś na końcu szlaku odnajdzie. Jakby Skrodzkiego i Skutnika bardziej niż przekazanie czegokolwiek, interesowało samo zabawianie czytelnika. Zwodzenie go, uwodzenie, drażnienie.

Mam taką myśl, że „Morfołaki” to swego rodzaju prawdziwe fantasy. Nie takie udawane, w którym do historycznego średniowiecza dorzuca się małych, grubych ludzi (krasnoludy), wysokich, szczupłych ludzi (elfy) i opisaną bardzo konkretnymi formułkami magię, ale prawdziwe, fantastyczne. Zamieszkałe przez niezrozumiałe istoty, postępujące w nieracjonalny – z naszego punktu widzenia – sposób. Rządzące się zbiorem nieoczywistych reguł (poprzedni integral „Morfołaków” rozpoczyna się od swoistego dekalogu), morfujących w listę delikatnych sugestii, o których z czasem zapominają zarówno autorzy, jak i czytelnik. W świecie „Morfołaków” naprawdę wydarzyć się może wszystko. Dokładnie tak, jak powinno dziać się w fantastycznych światach.

Osobnym tematem są rysunki Skutnika. Mateusz znalazł ciekawe wyjście, by pozostać uczciwym zarówno wobec starych „Morfołaków”, jak i wobec Skrodzkiego – nieobecnego dzisiaj w serii. Postanowił narysować ten komiks tak, jak robił to te naście lat temu. Od ręki, bez przymiarek i poprawek, w undergroundowym założeniu, że będzie dobrze, a jak nie będzie dobrze, to też będzie dobrze. I wyszło mu to fenomenalnie. Postęp wobec prac sprzed kilkunastu lat widać gołym okiem – wystarczy otworzyć obok siebie stare „Morfołaki” i nowe. „Nowy Testament” jest lżejszy, rysowany o wiele pewniej, kadrowanie jest czytelniejsze, a odbiorca nie gubi się już tak łatwo w narracji. A jednocześnie są to te same „Morfołaki” – czasami nabazgrane, czasami pokraczne, czasami nieprzemyślane (np. pierwsza strona nowelki „Wąwóz” jest narysowana w większej ramce niż pozostałe), czasami trudne do odczytania. Zresztą, powrót nagradzanego profesjonalisty z takim bagażem i doświadczeniem jak Mateusz, do siebie sprzed lat ogląda się tak przyjemnie, że wkleję wam tutaj jutubkę z rysowania, bo Mateusz transmitował w internecie powstawanie „Nowego Testamentu”.

To nie jest prosta lektura, po której będziesz mógł pójść do swoich niekomiksowych przyjaciół i chwalić się, że przeczytałeś taki i taki komiks, w którym chodzi o a i b, a najbardziej podobało ci się tamto i owamto. To raczej komiks, który wprawi cię w zakłopotanie i konsternacje. Będziesz sobie zadawał po nim dziwne pytania. Będziesz wracał do scen i nowelek, szukając w nich sensów i metafor. W którymś momencie najprawdopodobniej się wkurwisz i dojdziesz do wniosku, że to wszystko blaga, nie ma to sensu i całe te „Morfołaki” są przereklamowane. Ale wtedy akurat będziesz w błędzie.

PS Bardzo ładny akapit napisał kiedyś o „Morfołakach” Jerzy Szyłak: „I Skutnik, i Skrodzki to twórcy osobliwi – to, co robią i co interesuje ich najbardziej, różni się zdecydowanie od typowych historii komiksowych opartych na wyrazistej akcji i jeszcze wyrazistszych schematach. Bardziej interesuje ich ulotna poezja zdarzeń, nastrój chwili, dziwne stany duszy, to, co kryje się pod podszewką rzeczywistości” (J. Szyłak, Druga strona komiksu, Elbląg 2011, s. 48).

Autor: Tomasz Pstrągowski



Jedna plansza, trzy wersje, szesnaście lat.


Ta plansza to była ostatnia plansza do serii Morfołaki jaką kiedykolwiek narysowałem… Do teraz, znaczy się. To ostatnia plansza z pierwszego runu 1997 – 2001, narysowana właśnie w 2001 roku.

 

Wersja 1 (2001)

 

To pierwsza plansza krótkiej, czteroplanszowej historii (która obecnie otwiera nowy album), więc urwanie tego cyklu akurat na tej planszy wydaje się bezsensowne. Nie za bardzo pamiętam  dokładnie czemu akurat w tym momencie przestałem rysować ten cykl, powodów mogło być parę. Po pierwsze – wydaje mi się że wtedy już mocno siedziałem w innej serii, zatytułowanej Rewolucje, która wyrosła poniekąd na fundamencie Morfołaków. Morfołaki to był komiks zawalony kreskami, rysunkowym chaosem i przypadkowością, bez szkicu, bez przygotowania, bez przebaczenia. Rewolucje, będąc szkicowane ołówkiem w podobny sposób – dążyły w stronę wyczyszczenia kreski w kierunku ligne claire w tuszu (tak, wiem, teraz, z perspektywy czasu ligne claire w Rewolucjach wydaje się żartem).  Drugim powodem mogła być złożoność scenariuszy Nikodema Skrodzkiego, który uczył się pisania tych historii w miarę jak ja je rysowałem. Te ostatnie historie były już mocno złożone, rozbudowane i dłuższe niż większość wcześniejszych, które były krótkimi etiudami. Te ostatnie historie (z których jest złożony najnowszy album, Morfołaki: Nowy Testament) zotały niezrealizowane i ukazały się drukiem w zbiorczym wydaniu Morfołaków w 2007 roku. Trzecim powodem porzucenia cyklu mogła być bardzo trywialna sprawa, mianowicie – skończył mi się papier na którym rysowałem cały cykl do tej pory. Jak się za chwilę okaże – rodzaj papieru jest bardzo ważny w produkcji Morfołaków. Tę zmianę papieru widać na powyższej planszy z 2001 roku, ona ma inne proporcje niż oryginalne Morfołaki. Jest szersza niż pozostałe plansze. Tak czy siak – to był koniec Morfołaków. Aż do 2016.

 

Wersja 2 (2016)

 

Oh boy. Tak patrząc z perspektywy czasu trzeba było się wtedy bardziej przygotować do wielkiego powrotu do tego świata. I to nie tylko technologicznie. Powrót ten nastąpił podczas 24 Hour Comic 2016, w październiku. Jak wiecie jest to 24-godzinny maraton rysowania komiksów. Pomyślałem – będzie pięknie, mam gotowe scenariusze, komiks jest czarno-biały, nie muszę taszczyć farb ze sobą, tylko tusz i piórko, będzie dobrze, poznam nowych ludzi, zwiedzę piękne kraje, mówili. W zasadzie cały ten plan runął w momencie narysowania pierwszej planszy (tej powyżej właśnie). W dwojaki sposób. Po pierwsze technologicznie – kupiłem sobie zły papier. Zwykły brystol. No, taki nie do końca zwykły, był mocno gładki, na tyle, by mnie zwieść z sklepie, ale nie na tyle, by przyjąć kreskę z godnością jaką wymaga ten typ rysunku. Aby to lepiej wam zobrazować, przedstawiam dzięki uprzejmości mojej żony mikroskopowy widok kresek na brystolu zestawiony z widokiem podobnych kresek na papierze który ostatecznie wybrałem do tego komiksu. Mam wrażenie że te obrazki mówią więcej niż tysiąc słów na ten temat:

 

 

 

 

Na wypadek jednak gdyby te obrazki nie był warte tysiąca słów, śpieszę z wyjaśnieniem. Otóż na zwykłym brystolu położona z piórka kreska staje się mechata, prawdopodobnie zależy to od tego, że piórko kładzie dosyć grubą warstwę tuszu w kresce i ten tusz się rozlewa. Stare Morfołaki były rysowane innym narzędziem, Isografem Rotringa (taka naleciałość ze studiów jeszcze). Rysując ołówkiem lub mazakiem naturalnie takiego problemu nie ma. Tego nie widać na powyższym skanie całej planszy, ale zapewniam was, od razu to zauważyłem gołym okiem i wiedziałem już, że projekt upadł. Jednak będąc twardym zawodnikiem brnąłem dalej podczas tej dwudziestki czwórki, głupio było opuścić kolegów i koleżanki w boju. Wtedy powstało łącznie siedem plansz, które wszystkie posłużyły jedynie jako szkic do porządnych, albumowych plansz a potem poszły do kosza. Zostawiłem sobie tylko tą, na okoliczność tego właśnie artykułu o jednej planszy przez wieki. Ale to nie wszystko. Problemy techniczne to tylko jedna strona medalu. Druga – to problem, z braku lepszego określenia – psychologiczny. Widzicie, Morfołaki to cykl który był rysowany, jak już wcześniej napisałem – bez opamiętania, bez ładu i składu i stricte do szuflady, lub obiegu kserowanych zinów, których było wtedy może kilka w całej Polsce. Nowy album miał być rysowany prosto do wydania albumowego podczas festiwalu komiksowego w Warszawie, wydany w twardej okładce i na kredzie. Jak więc widzicie – problem polegał na tym: jak narysować komiks do szuflady, który łamie wszelkie zasady porządnego rysowania komiksów, a jednocześnie jest komiksem albumowym o statucie, nie bójmy się tego słowa – tak na wpół owianym pewną legendą. Jak połączyć podejście “pieprzyć wszystko, to i tak do szuflady” z narosłym przez lata jako takim profesjonalizmem w temacie rysowania albumów komiksowych. Tyle tematem wstępu. Pierwszym, i jak się okazało największym błędem (tuż po wyborze złego papieru) było to, że ja ten komiks zacząłem szkicować. Tak jakbym rysował Rewolucje. Morfołaki zawsze powstawały bez szkicu. Zawsze. Te naszkicowane totalnie odstawały jakościowo od starych plansz. Może nie tyle jakościowo, co charakterem. To wyglądało jak zupełnie inny komiks. A chodziło mi o to, by ten cykl rysować na tyle podobnie do starego runu na ile się tylko da, biorąc pod uwagę, że minęło 15 lat. Tak więc to pierwsze podejście do powrotu spaliło na panewce, a ta plansza to jedyna pamiątka z tej porażki. Idźmy dalej.

 

Wersja 3, ostateczna (2017)

 

No i tak to teraz wygląda. To jest plansza, którą zobaczycie zaczynając czytać ten album. Szesnaście lat po przerwaniu rysowania, na innym papierze, innym narzędziem, będąc innym człowiekiem próbuję wejść drugi raz do tej samej rzeki. Na fotografiach mikroskopowych powyżej można zauważyć, że ten nowy, odpowiedni papier to 160 g/m2 glossy color copy. Tak, to papier do ksero. Taki grubszy. Ale najważniejsze jest to, że połyskliwy. Jak tusz z piórka zachowuje się na takim połyskliwym, (kredowym? lakierowanym?) papierze – widać pod mikroskopem powyżej. To był ten papier. Ten jedyny, ten najlepszy. Żona mi go znalazła – to oczywiste, że został tym jedynym. Zanim zaczniecie sarkać, że jak to, jak można rysować albumy na takim śmieciowym papierze – chciałem was poinformować, że pierwszy run Morfołaków był rysowany na kartonowych podkładkach do koszulek typu t-shirt, których to podkładek kiedyś używano w sklepach (koszulki były ładnie złożone na takim kartonie). Ten karton był również lakierowany i lśniący i Isograf jeździł po nim jak łyżwa po lodzie. Podobnie jak teraz piórko na tym papierze ksero. Także, jak widzicie, rysowanie tego komiksu na najgorszym materiale jest jakby tradycją. Druga sprawa – teraz łatwo mi o tym mówić z perspektywy czasu i skończonego albumu, ale wtedy, w lutym 2017, kiedy na nowo zaczynałem rysować ten album (tak, ten fakap z pierwszym podejściem do narysowania nowych Morfołaków z października zastrzelił mnie na cztery miesiące), wielkim olśnieniem dla mnie było to, że tego komiksu nie mogę szkicować. Że muszę go bezczelnie puścić, bez przebaczenia, bez poprawiania, bez litości tak, jak te stare Morfołaki. Tak naprawdę pierwsza strona, która została narysowana to nie jest ta pierwsza w albumie (powyżej), tylko pierwsza z drugiej historii pt. Wąwóz. Poza tym to nie była plansza, tylko próba zrobienia tej planszy. Możecie zauważyć że jest większa niż wszystkie inne w albumie – bo nie miała ramek, była po prostu narysowana na odwal na kartce i tyle. Tak po staremu, bez ładu i składu. Ale jak ją narysowałem to wiedziałem, że jestem na dobrym tropie i że to tak właśnie ma wyglądać. Potem poszło już w miarę gładko, co możecie obejrzeć w pierwszej serii mojego cyklu video Ink Companion, o tutaj.

 

Taka jest historia tej planszy, papieru, tuszu, narzędzi i mentalnych potyczek z samym sobą jakie musiałem przejść by dać wam do ręki ten nowy tom morfołackiej sagi. Mam nadzieję, że stare i nowe jakoś ze sobą współgra.



scenariusz vs strona


Najczęściej scenarzysta polski pisze komiksy w formie opowiadania. Co, kto, gdzie i dialogi. Reszta zostaje w gestii rysownika. Czasami jednak ma on konkretną wizję planszy i nie ma bata, trzeba trzymać się scenariusza. Co ciekawe, Nikodem Skrodzki, scenarzysta morfołaków prawie wszystko pisał w formie opowiadania, czasami tylko dawał sugestię ułożenia kadrów na stronie. Jednak, nie wiedzieć czemu, te dwie strony rozrysował szczegółowo, dzięki czemu mogę wam pokazać porównanie scenariusza ze skończoną stroną. Enjoy!



Rewolucje 10; recenzja na Alei Komiksu


Automatyzacja albo śmierć.

Wiek XVIII dał podwaliny pod ogromne zmiany społeczno-gospodarcze określane jako rewolucja przemysłowa. Od wieków ludzie wciąż szukają nowych sposobów, aby produkować szybciej, taniej i więcej. Przejście z gospodarki opartej na produkcji rzemieślniczej do fabrycznej jest tylko jednym z etapów dążenia człowieka do automatyzacji produkcji. Pojawiające się od czasu do czasu doniesienia o kolejnych postępach na drodze do skonstruowania w pełni inteligentnej maszyny niektórym dają nadzieję na lepsze jutro, innym zaś spędzają sen z powiek. Czy robotyzacja produkcji będzie pierwszym krokiem do zagłady ludzkości?

Zapoczątkowana w 2004 roku seria Mateusza Skutnika, “Rewolucje” doczekała się już dziesiątej odsłony. “Pełna automatyzacja” jest jednocześnie trzecim albumem w cyklu, do którego scenariusz napisał Jerzy Szyłak. Osadzony w konwencji steampunk komiks porusza kontrowersyjny temat wprowadzenia do masowej produkcji maszyny eliminujące człowieka z procesu produkcyjnego wszelkich dóbr.

Główny bohater “Pełnej automatyzacji”, Georg, młody i ambitny konstruktor, stawia śmiałą tezę. Pełną równość w społeczeństwie i zniesienie barier można osiągnąć jedynie poprzez całkowite wykluczenie robotników. Państwo, dając możliwości nauki i samodoskonalenia, powinno żądać jak największych osiągnięć od swoich obywateli. Tym samym mniej wykształceni są albo zwyczajnie leniwi, albo nie mają zdolności. W obu przypadkach są dla społeczeństwa zbędni. Zapalczywy naukowiec przekonuje, że rozwiązanie jest tylko jedno – pełna automatyzacja procesu produkcyjnego, co jednoznaczne jest z wyrzuceniem mas robotników na bruk. A kto nie pracuje, ten nie je. Utopijny plan Georga, jak to zwykle z utopiami bywa, szybko zamienia się w totalitarny koszmar.

Jerzy Szyłak w dziesiątej odsłonie “Rewolucji” tworzy bardzo niepokojącą wizję przyszłości jako państwa totalitarnego, opartego na całkowitym podporządkowaniu się władzy państwowej, regulującej każdy aspekt życia obywateli. Co ciekawe, scenarzysta porusza ten problem z nieco odmiennej, niż zazwyczaj jest to ukazane, strony. To nie same maszyny są tu największym zagrożeniem. Roboty wcale się nie buntują, nie przejmują władzy samoczynnie. Wręcz przeciwnie, są całkowicie posłuszne i w pełni przewidywalne w swych działaniach. To właśnie dlatego są tak atrakcyjne dla władzy, która chętnie zamienia na nie obywateli. Uzurpująca sobie prawo do władzy elita zaczyna otaczać się kukiełkami w postaci robotów, nie dostrzegając, komu tak naprawdę powinna służyć.

W tym kontekście nie sposób nie odczytywać komiksu Skutnika i Szyłaka nie tylko jako czarnej wizji przyszłości, ale także komentarza dotyczącego totalitaryzmu XX wieku. To właśnie najgorsi zbrodniarze minionego stulecia, Stalin, Hitler, Pol Pot, Mao Zedong próbowali wyhodować nowe, lepsze społeczeństwo, w pełni posłuszne jedynej władzy. Władzy, która pod otoczką pięknych haseł, powoli kręciła bat na własnych obywateli. Zresztą, odwołując się do samego komiksu, Georg także wprowadza zmiany, posiłkując się wizjami równego społeczeństwa opływającego w dostatki.

“Pełna automatyzacja” to, oprócz przejmującego scenariusza, także charakterystyczne prace Mateusza Skutnika. Gdański grafik i malarz tworzy swe komiksy na czerpanym papierze przy użyciu akwareli. Trudno się oderwać od jego plansz, które, każda z osobna, są małymi dziełami sztuki. W dziesiątym albumie serii rysownik ogranicza paletę barw do fioletu i turkusa, co daje wspaniałe połączenie. Niepokojące, pełne wiszącej w powietrzu grozy plansze nie pozwalają przejść obok komiksu obojętnie.

Najnowsza odsłona “Rewolucji” to kolejny świetny komiks duetu Skutnik i Szyłak, zabierający czytelnika do dziwnej, choć jednocześnie dość nam bliskiej krainy spod znaku pary i maszyn. Jedna z lepszych polskich serii komiksowych wcale nie zwalnia. Autorzy już zapowiedzieli jedenasty album, a od niedawna w księgarniach dostępne jest wznowienie pierwszych czterech historii zebranych w integral. Rewolucja trwa.

Karol Sus



Rewolucje Integral, recenzja w Ziniolu


“Rewolucje – Integral” to wyczekiwany przez fanów album, zbierający pierwsze cztery tomy serii Mateusza Skutnika. Swego czasu, kiedy w Polsce komiksów było jak na lekarstwo, a za wydawanie polskich autorów nikt nie chciał się zabierać, wydawnictwo Egmont ruszyło z kilkoma seriami, wśród których najciekawszą, ale i najbardziej ryzykowną były właśnie “Rewolucje”.
W pełni autorski projekt Mateusza Skutnika, rysowany charakterystyczną kreską i dotyczący odkryć oraz wynalazców przełomu wieku doczekał się czterech odcinków. Wszystkie robiły duże wrażenie, ale czytane w odstępach czasowych powodowały, że pewne smaczki zacierały się i umykały uwadze odbiorców. A trzeba przyznać, że smaczków jest tu mnóstwo. Są elipsy. Są parabole. Postaci, pojawiające się na drugim albo i trzecim planie, w kolejnych albumach stają się niemal głównymi bohaterami opowieści. Wszystko, co niejasne i chaotyczne, składa się w przejrzystą całość w ostatnich kadrach komiksu.
Rzecz dotyczy wielkiej rewolucji technicznej i skupia się tak samo na wybitnych umysłach i wynalazkach, jak i na tych zupełnie nietrafionych, bądź nieudanych. Choć pojawiają się tu znane ze świata nauki i techniki nazwiska, to skutnikowe historie mają charakter alternatywny, a wymienione w nich wynalazki i odkrycia nie mają przełożenia na rzeczywistość.
W tej aurze tajemnicy i wynalazczości skąpane są rysunki. Fantastyczna architektura, niesamowite zabawy z perspektywą – to znak rozpoznawczy gdańskiego twórcy. Dodatkowo, integral “Rewolucji” zawiera w sobie kilka lub kilkanaście plansz, w których autor zdradza perfekcyjne opanowanie komiksowego warsztatu i języka tego medium. Dodam, że wszystkie albumy, składające się na ten solidny zbiór są mi znane od dobrych kilkunastu lat, ale podczas lektury czułem się, jakbym czytał je po raz pierwszy.

Jest tu jedna rzecz całkowicie zaskakująca. Chodzi o wyklejkę, na której znalazł się czarno-biały, dwustronny rysunek. Zaparkowałem przy nim na dobre kilkadziesiąt minut i kiedy wracam do tego komiksu – parkuję ponownie. Hipnotyzująca grafika. Pewnie nawet lepsza niż wyklejki w “Thorgalu”.
Wydane w opasłej cegle cztery pierwsze tomy serii przeszły lekki lifting – autor zrezygnował z poprzedniej, dość podstawowej czcionki, zastępując ją nową, skrojoną samodzielnie. Warto również dodać, że w sferze pisarskiej Skutnikowi pomagała Anna Jędrzejczyk-Skutnik oraz Nikodem Skrodzki, z którym autor swego czasu zrobił słyną, czarno-białą (również zebraną w integral) serię “Morfołaki”.
Jeśli ktoś mnie zapyta o “Rewolucje”, to powiem: brać, nie pytać. Wybitna rzecz, światowy poziom, czapki z głów.

Dominik Szcześniak



Rewolucje Integral, recenzja na Waku


Wiara i czucie? Czy też może mędrca szkiełko i oko? Wydaje się, że w serii „Rewolucje” wszystko jest jasne. Wydaje. Bo pozory mylą.

Gilbert. Doktor termodynamiki, który pracuje nad wysłaniem w kosmos rakiety. Profesor Bejmurat. Przy pomocy swych trumien szuka kontaktu ze śmiercią. Fransis Kopol. Rejestruje obrazy na taśmie. Henryk Naphta. Podróżnik w czasie. Czterech mędrców. Obok nich na planszach pojawia się jeszcze kilku innych odkrywców i wynalazców. Podróżujący pod wodą Jacques. Pracujący nad urządzeniem do przenoszenia przedmiotów na odległość prof. Nett. Próbujący odkryć tajemnice Czarnego Lądu Roland. Medyk Lemaitre. Numerolog Melnitzki. Polarnik, filmowiec… A nawet ruska mafia oraz Maria Skłodowska i Piotr Curie! Oświeceni. Ale jednocześnie ciągle poszukujący czegoś nowego. Bohaterowie serii komiksowej „Rewolucje” Mateusza Skutnika.

Zaistnieli już w latach 2004-2006 w czterech albumach „Parabola”, „Elipsa”, „Monochrom” i „Syntagma”. Od dłuższego czasu komiksy te nie były jednak osiągalne w normalnej dystrybucji. Dlatego też doczekały się – w końcu! – wznowienia. Tym razem w jednym, grubym tomie (a że w sprzedaży dostępne są kolejne tomy serii – to „Dwa dni”, „Na morzu”, „We mgle”, „W kosmosie”, „Pod śniegiem” oraz „Pełna automatyzacja” – integral „Rewolucje 1-4” dopasowano formą do nich). To dobre rozwiązanie, bo komiksy tworzą pewną całość, gdzie w tomie czwartym wyjaśnia się większość tajemnic. Ba, można odnieść wrażenie, że przez długi czas Skutnik wodzi nas za nos. Wprowadza na karty komiksu nowe postaci, tworzy – często kilkuplanszowe – nowelki (jedną z nich jest „Kinematograf” przesłodzony w wersji animowanej przez Tomasza Bagińskiego), z których buduje poszczególne części. Promuje tych swoich wynalazców, by zderzyć ich z dalekowschodnią „Rozprawą o naturze”.

Pierwsze cztery tomy „Rewolucji” nie są dla mnie nową lekturą. Mimo tego z przyjemnością przypomniałem sobie początek cyklu. To zgoła odmienne komiksy, niż tomy ostatnie. Skutnik tkwi jeszcze w podziemnej stylistyce, znanej z „Morfołaków”, komiksów o „Blakim” czy szortów drukowanych w fanzinach. To z nich wywodzą się wielkie głowy, koślawe domy i charakterystyczne drzewa. Dopiero zaczyna malować w psychodeliczne barwy, by w następnych pracach rozwijać tę technikę do perfekcji.

Kto nie miał jeszcze do czynienia z „Rewolucjami”, powinien skosztować. Kto przegapił któryś z albumów wydania Egmontu – niech nie zwleka. Myślę, że wydanie Timofa i cichych wspólników też nie będzie długo zalegało na półkach. Wszak “Rewolucje” to jedna z najlepszych polskich serii.

Mamoń



Rewolucje Integral, recenzja na Sensu Stricte


Cztery pierwsze rewolucje.
Przyszedł wczoraj do mnie komiks. Dobry komiks trzeba powiedzieć. Ale zanim o komiksie to może kilka słów o innych rzeczach.
Otóż z komiksami mam do czynienia naprawdę niewiele, czego poniekąd żałuję, ale cóż. Dzisiejsza scena polskiego komiksu to są dla mnie trzy nazwiska (ale cztery osoby — taka zagadka): Śledziński, Minkiewicz oraz właśnie Skutnik. Co ciekawe to rzeczy, które popełnił Skutnik znam od bardzo dawna, tyle że nie były to komiksy.

Dawno temu zakochałem się w Submachine — serii gier point’n’click (seria zakończyła się w zeszłym roku numerem 10). Kto zna, wie o co chodzi, kto nie zna to cała seria jest do kupienia nie tak strasznie drogo (lub też na stronie można pograć za darmo). Cała gra to niby taki typowy point’n’click czy też escape game, tyle że ma za sobą niesamowitą i tajemniczą fabułę. Sprzedana w tej grze historia urzeka i wciąga jak wiosenne bagno. Jest świetnie opowiedziana, w znajdowanych przez nas listach, notatkach czy innych śladach bytności osób uwięzionych/badających submaszynę. Tak poznałem pierwszą działalność autora.

Idąc po nitce do kłębka znalazłem kolejne grywalne tytuły. Tu na szczególną uwagę zasługują Cover Front oraz Daymare Town. Ten ostatni tytuł ma zresztą też powiązany z nim komiks. I tu dokonałem jednego z największych samowkrętów w moim życiu. Ponieważ wszystkie te rzeczy które widziałem, komunikowały się ze mną w języku Brytów to wkręciłem sobie, że ten gość to nie z Polski jest. Nazwisko ma po dziadkach emigrantach a mieszka w Szwecji (nie wiem skąd ten kraj). Co więcej dzisiaj jestem pewien, że gdzieś o tym czytałem i gdyby nie to, że życie nauczyło mnie braku zaufania do siebie samego to byłbym w to uwierzył. No ale tak czy owak, całkiem przypadkiem ktoś kogo obserwuję na retwittował informację Skutnika i nagle okazało się, że mój idol z czasów późnej młodości (pierwsza submaszyna wyszła 11 lat temu), to jest z Polski i w dodatku rysuje komiksy.

I w dodatku fajne. Blaki nie rozłożył mnie może na łopatki ale czytał się nieźle. Teraz przyszedł czas na Rewolucje. Żeby było mi łatwiej to Timof wydał w pierwsze cztery części w jednym albumie. W twardej oprawie na fajnym papierze. Tak jak lubię. Dziś (1.09) premiera albumu, jednak zamówiony w przedsprzedaży przyszedł do mnie wczoraj i trochę nielegalnie chyba, zdążyłem już pierwszy raz przeczytać i już wiem, że to historia właśnie dla mnie. Jest tajemnica, jest spisek, są zdrajcy, szpiedzy i inkwizytorzy i jest zakończenie, które nic nie wnosi. Rewolucje zaczynają się różnymi, z pozoru niepowiązanymi historiami. Pozory się szybko rozmywają i historie wiąże ze sobą osoba arcyłotra. Więcej nie będę zdradzał. Powiem tylko, że fabuła urzeka, podobnie jak kiedyś złapała mnie ta w submaszynie. Do Rewolucji na pewno będę wracał a i oczywiście patrzę w przód (z ang. looking forward) za kolejnymi albumami. Wiem, że wyszły już dalsze części, ale ponieważ wolę takie integralne wydania to chyba poczekam. Oby nie za długo.

Michał Franczak



Rewolucje 10; recenzja na Esensji


Automatyzacja, głupcze!

W krainie Rewolucji zachodzą – jakżeby inaczej – rewolucyjne zmiany. Logika rozwoju technologicznego jest nieubłagana – pracownik staje się zbędny i zastępuje go automat. Robotnicy podejmują wprawdzie walkę w obronie swoich praw, ale w starciu z bezdusznymi maszynami są oni całkowicie bezradni.

Wszystko zaczyna się dość niewinnie. Oto dwaj politycy toczą w parlamencie dyskusję na temat kierunku, w jakim powinien pójść rozwój społeczny. To starcie jest okazją do erystycznych popisów przedstawicieli skrajnie przeciwstawnych punktów widzenia. Z jednej strony prezentowany jest pogląd, zgodnie z którym robotnik stanowi najsłabsze ogniwo systemu produkcyjnego. Musi bowiem jeść, odpoczywać, a co gorsza ma skłonności do flirtowania z kobietą, co prowadzi do wiadomych rezultatów. Co więcej, człowiek staje się robotnikiem w efekcie braku umysłowych predyspozycji, z powodu lenistwa lub też złej woli. Rezygnując z pracy nad sobą, sam skazuje się na przynależność do głupszej części społeczeństwa. Z drugiej strony natomiast prezentowana jest argumentacja, według której robotnik stanowi kluczowy element procesu produkcji. Bez niego nic nie mogłoby przecież zostać stworzone. Doświadczenie i wiedza zdobyte przez robotnika w trakcie pracy są bezcenne, Co więcej, gdyby dać mu szansę, mógłby on również rozwijać się i kształcić przyczyniając się tym samym do przyspieszenia rozwoju technologicznego.
W trakcie tej dyskusji, pewny siebie i cyniczny Georg, który reprezentuje tę pierwszą perspektywę, zdobywa przewagę nad nieco zagubionym Friedrichem, który stopniowo traci grunt pod nogami. Słuchający tej dyskusji parlamentarzyści dają się uwieść antyrobotniczej tyradzie Georga i popierają zgłoszony przez niego projekt pełnej automatyzacji. Klamka zapadła – robotnicy będą stopniowo zastępowani automatami. Następstwa tej decyzji są łatwe do przewidzenia. Rewolucji technologicznej nic nie jest w stanie zatrzymać. Automatyzacja zatacza coraz szersze kręgi, a budzący się do życia ruch walki o prawa robotników ponosi kolejne porażki. Na tle tych przemian społeczno-gospodarczych śledzimy życie prywatne Georga, inicjatora i głównego architekta automatyzacji. Ambitny polityk przypłaca niestety sukcesy polityczne brakiem szczęścia w życiu osobistym. Opuszczony przez żonę szuka pocieszenia w ramionach kolejnych pokojówek, które traktuje instrumentalnie.

Akcja komiksu obejmuje kilkadziesiąt lat, skondensowanych na pięćdziesięciu planszach. W konsekwencji opisywane tu przeobrażenia są ukazywane z przez pryzmat wyrazistych przełomów. Scenarzysta wydobywa kluczowe momenty i wokół nich konstruuje narrację. Takie rozwiązanie sprawdza się dobrze w przypadku syntetycznego ukazania przeobrażeń społecznych i technologicznych, ale nie jest zbyt korzystne jeśli chodzi o konstrukcję i rozwój postaci, które z konieczności stają się dość jednowymiarowe. Główny ciężar narracji skupia się tu na postaci Georga, którego widzimy na przestrzeni kolejnych lat, jako osobę całkowicie pozbawioną skrupułów i przekonaną o słuszności swojej misji. Te migawki pozwalają czytelnikowi wyrobić sobie zdanie na jego temat, ale niemal całkowicie spychają na dalszy plan pozostałych bohaterów. Jest to jednak zrozumiałe w kontekście określonych rozwiązań narracyjnych – główną rolę odgrywa tutaj bowiem nie tyle wyrachowany zwolennik i animator automatyzacji, ile określony proces dziejowy, który toczy się tak a nie inaczej, bez względu na to, kto dokonuje określonych wynalazków.
O socjologizującym charakterze komiksu świadczy nie tylko wysunięcie na pierwszy plan procesu przeobrażeń społeczno-technologicznych, ale także szereg intrygujących nawiązań do zjawisk opisywanych w socjologicznych traktach. Nawet jeżeli większość z nich potraktowana została tu w sposób satyryczno-ironiczny, to i tak są one kluczowym układem odniesienia. Rewolucja przemysłowa, rozwój technologiczny wraz z siłami, które usiłowały mu się przeciwstawiać (np. w postaci ruchu luddystów), podziały i nierówności społeczne, walka o prawa robotników, ruch emancypacji kobiet – wszystko to są zjawiska, którym socjologia zawsze poświęcała wiele uwagi. W narrację dotyczącą tych zdarzeń umiejętnie zostały także wplecione wyraziste ideologie, które napędzały ten proces zmian, bądź też próbowały go zatrzymać, lub nadać mu inny kierunek.

Wszystkie te przemysłowo-technologiczne przeobrażenia zostały zobrazowane w bardzo atrakcyjny sposób. Mateusz Skutnik wykreował przez lata pracy nad kolejnymi tomami „Rewolucji” niepowtarzalny styl graficzny, który stanowi główny atut komiksu. Steampunkowa stylistyka doskonale sprawdza się w opowieści o rewolucji technologicznej. Nieco drżąca, rozchwiana kreska, za pomocą której autor tworzy zarówno postacie jak i tła buduje surrealistyczny klimat, w jakim rozgrywa się opowieść. Jednak tym co urzeka szczególnie, jest oszczędna, ale bardzo wymowna kolorystyka. Akwarele nakładane na papier o wyrazistej fakturze tworzą wspaniałe wzory, a decyzja bu ograniczyć się w tym tomie do zieleni i fioletów gdzieniegdzie kontrapunktowanych czerwienią okazała się strzałem w dziesiątkę. Ten odrealniony na poziomie graficznym świat doskonale współgra z odwołującą się do rzeczywistych przeobrażeń społecznych narracją.
Komiks Jerzego Szyłaka i Mateusza Skutnika czyta się trochę jak podręcznik z socjologii – tyle tylko, że jest to podręcznik bardzo intrygujący. Scenarzysta pełnymi garściami czerpie z wiedzy na temat rozwoju społeczeństw cywilizacji zachodniej. Nawet jeżeli czyni to po to, by ironizować na temat alternatywnych scenariuszy rozwoju, to i tak pozostaje w ramach wyznaczanych przez faktyczne zdarzenia. Rysownik nadaje natomiast tej opowieści surrealistyczny i groteskowy charakter, dzięki czemu nieco ją odrealnia, ale także sprawia, że ma ona bardziej uniwersalny charakter. Świat przedstawiony w dziesiątym tomie „Rewolucji” w konsekwencji staje się niepokojąco podobny do świata, w którym przyszło nam żyć. I choć automaty nie strzelają jeszcze do ludzi protestujących na ulicach, to pozostałe opisane w nim zdarzenia chyba już od dawna dzieją się wokół nas.

Paweł Ciołkiewicz



Rewolucje 10; recenzja na Paradoksie


Tym razem duet Skutnik/Szyłak zabiera nas w wir rewolucji industrialnej. „Pełna automatyzacja” to subtelny, inteligentny komentarz na temat niepohamowanego racjonalizmu, ale również w pełni autonomiczna, ciekawa opowieść utrzymana w niepodrabialnym stylu.

Obserwację tytułowego procesu rozpoczynamy w sali parlamentu Miasta, w którym zasłużeni obywatele decydują o jego przyszłości. Niech nie zwiedzie was jednak pozorna egalitarność zawarta w słowie „parlament” – społeczność ukazana na kartach albumu ma charakter ściśle elitarny, a nierówność wobec prawa i dostęp do wiedzy wyłącznie dla wybranych jest tu czymś naturalnym, ba!, wręcz pożądanym. W wyniku intrygującej debaty, politycy zmieniają całkowicie pierwotny system produkcji, eliminując jego „najsłabsze ogniwo” – robotnika – by zastąpić je automatami. Skutki tego posunięcia całkowicie zmieniają zarówno gospodarkę jak i społeczeństwo. Przewrotność albumu Szyłaka i Skutnika polega między innymi na uświadomieniu czytelnikowi, że w systemie etycznym, zaprezentowanym na kartach albumu, decyzje podejmowane przez możnowładców miasta są moralnie słuszne. W ramach wyznaczonych przez takie hasła jak efektywność i prymat rozumu nie ma miejsca na sentymenty wobec tych, którzy nie spełniają ich wymagań. Są oni jedynie przeszkodą w ewolucji zbiorowości miasta, aberracją, z którą rozprawią się bezlitosne zasady doboru naturalnego.

Świat ukazany na kartach „Pełnej automatyzacji” to rzeczywistość, w której twarde dane, wykresy statystyczne i słupki ilustrujące ekonomiczny wzrost wygrywają z tak nieuchwytnymi wartościami jak współczucie. Życie społeczności ma podporządkować się niepodlegającym dyskusji prawom nauk przyrodniczych. Rewolucja industrialna jest w zasadzie tworem głównego bohatera, który bynajmniej nie odczuwa żadnych rozterek moralnych na temat swoich przedsięwzięć. W jego subiektywnym systemie etycznym wszelkie podejmowane przez niego działania są słuszne i przyzwoite, na dodatek niosą ze sobą pożytek dla całej społeczności. Z perspektywy współczesnej, egalitarnej i głęboko humanistycznej moralności jego postawa może nam się wydawać nieludzka. Tym samym „Pełna automatyzacja” w ciekawy, nieoczywisty sposób podejmuje dyskurs z odwiecznymi pytaniami stawianymi przez etykę. W jaki sposób ocenić, czy dany akt jest etycznie dobry? Poprzez jego efekt? Intencję? A może zgodność działania z systemem etycznym wyznawanym przez jednostkę? Jeśli uznamy ostatnią odpowiedź za prawidłową, centralna postać wynalazcy, głęboko wierzącego w naturalną nierówność społeczną oraz stosowanie zasad nauk przyrodniczych w rozwoju społeczeństw i jednostki staje się kryształowo czysta, a wszelkie protesty przeciwko jego akcjom są całkowicie nieuzasadnione.

Autorzy sprytnie wplatają w opowieść nawiązania do wydarzeń historycznych, nasuwając skojarzenia zarówno ze strajkami z lat 80., jak i z drapieżnym kapitalizmem XIX wieku. Album może również być odczytywany jako subtelny i ironiczny komentarz do obecnej sytuacji na scenie politycznej i ekonomicznej lub jako bardziej dosłowna przestroga przed postępującym już dzisiaj zautomatyzowaniem produkcji. Całość została utrzymana w chłodnej gamie fioletów, błękitów i zieleni, przerywanymi tu i ówdzie ostrymi akcentami karminowej czerwieni. Nieco odrealniony, przypominający marzenia senne styl Skutnika nadaje historii charakter uniwersalnej przypowieści, rozgrywającej się w mitycznym „wszędzie i nigdzie”. Kolory wybrane jako motyw przewodni odpowiadają chłodnemu, logicznemu sposobowi myślenia głównego bohatera. I choć całość zdaje się być wykonana akwarelą, jest to akwarela mroczna i intensywna, niemająca nic wspólnego z naiwnymi pocztówkami malowanymi przez straganowych artystów. Steampunkowy entourage opowieści jak zwykle zachwyca i niepokoi, dodając szyku nawet najbłahszym sekwencjom komiksu. Skutnik konsekwentnie utrzymuje kolejne tomy „Rewolucji” w niepodrabialnym, charakterystycznym stylu, który moim zdaniem doskonale uwypukla i dopełnia narrację.

„Pełna automatyzacja”, choć liczy jedynie 56 stron, jest opowieścią niezwykle intensywną. Z pewnością przypadnie ona do gustu czytelnikom znającym poprzednie tomy „Rewolucji”, ale jest również doskonałym zaproszeniem do świata serii dla tych, którzy jeszcze nie mieli okazji się z nią zetknąć. Historia przedstawiona na kartach albumu, momentami niezwykle mroczna, z niezwykłą świeżością podejmuje motywy genialnego wynalazcy i transformacji industrialnej, stanowiąc ciekawy przyczynek do rozważań na temat polityki i moralności. Polecam.

Anna Stańczyk


« Previous PageNext Page »